piątek, 23 listopada 2012

Trzy dni nad morzem

Niech tytuł Was nie zmyli - nie pojechałam na weekend do domu ;).

Miałam okazję znów spróbować czegoś nowego - bardzo przyjemniej formy relaksu, prawdziwie morskiego mikroklimatu w centrum Poznania! Po saunie przyszła kolej na odwiedzenie groty solnej (taak, na sam koniec moje studia coraz bardziej mi się podobają ;) ). Jej działanie nie jest tak namacalne czy wyczuwalne jak w przypadku sauny, jednak to wyjątkowo miły sposób na zrelaksowanie się i poprawę zdrowia.


W takim uroczym otoczeniu dane mi było spędzić 45 min odprężającego seansu. Ten czas daje zdrowiu tyle samo dobroczynnego działania, co spędzenie trzech dni nad morzem. Taką informację uzyskałam przed seansem, kiedy wychwalano całą masą zdrowotnych i rekreacyjnych zalet groty solnej. Zainteresowanych odsyłam do strony www - Grota Solna GALOS.


Cała grota wraz z sufitem i podłogą jest wyłożona kryształkami soli, a cegły budujące ściany są stworzone ze sprasowanej soli z Jeziora Saksoje. Panuje w niej przyjemne, rozproszone światło, które wraz z rozpoczęciem seansu ściemnia się. Z dobrze ukrytych głośników dobiegają dźwięki natury - szum morza, ćwierki ptaków i delikatna muzyka relaksacyjna. Na suficie zamontowaną delikatną iluminację - wśród kryształków zapalają się i gasną urocze, kolorowe małe diody. Panują więc w tym przybytku idealne warunki do drzemki (sama przysnęłam w pewnym momencie), ale również do "medytacji", pozwalające uspokoić myśli i się wyciszyć.


Po wyłożonej kryształami soli podłodze warto pochodzić pierwsze minuty - daje to stopom niesamowity, naturalny masaż i pobudza krążenie. Warto dodać, że do groty można wejść w dowolnym stroju, trzeba jednak posiadać białe skarpetki, które są jedynym dress code w takim miejscu ;). Resztę seansu warto spędzić na wygodnym leżaku, pod kocykiem i po prostu się zrelaksować.


Ceny są przystępne - 15 zł za wejście normalne oraz 10 zł wejściówka ulgowa.

Korzystałyście kiedyś z takiej formy rekreacji??? :)

środa, 21 listopada 2012

Trochę słońca

Mamy jesień pełną parą. Choć lubię tą porę roku i tak przychodzą takie momenty, że mam ochotę położyć się i zasnąć na co najmniej miesiąc (wiadomo - chciałabym się obudzić na Święta ;) ). Dni są krótkie, pochmurne. W dodatku mam akurat wyjątkowo męczący tydzień. Tak się złożyło, że pewne zadania się nałożyły, a wypełniony plan zajęć pozwalał na odrabianie zdań tylko wieczorami. Dziś cieszę się na samą myśl, że nic nie mam do zrobienia na jutro (na piątek jest, ale tym się zacznę martwić za 24h :P ) i zrelaksuję się przed odcinkami "Prawa Agaty" i "Chirurgów".

Wracając z uczelni myślałam tylko o kubku herbaty, kocyku i mnie pod nim ;) z laptopem na kolanach... Taki sposób na spędzanie wieczoru to jednak pewnik, że zasnę teraz na 2-3 godzinki i później będę cierpieć przez bezsenność w nocy. Chciałabym dodać sobie trochę energii i odrobinę słońca w ten szarobury dzień. Wyszperałam z kartonu dawno zapominaną wyciskarkę do cytrusów i właśnie delektuję się świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy :D! Jest słodki, jednocześnie lekko kwaskowaty, z malutkimi drobinkami owoców. Nic jesienią tak nie dodaje koloru i energii jak taka pychotka. Bez porównania z herbatą ;)

By uzyskać szklankę (równe 250 ml) soku potrzebujemy 2 pomarańczy. Opłaca się wybrać dość miękkie egzemplarze - mają trochę więcej soku, a przed przekrojeniem warto "pomasować" owoc tocząc go po blacie.



Pychaaaaaaa! :)
Widzicie, że kolejne dwie pomarańcze czekają na "danie im wycisku" ;). Z herbaty jednak nie zrezygnuję całkowicie, idę sobie właśnie zaparzyć tą ulubioną - z flaszowcem. Nie odmówię sobie też seriali, więc zmykam teraz życząc Wam mnóstwa słońca na te jesienne dni i wieczory! :)

czwartek, 15 listopada 2012

My name is Bond. James Bond.

Widzieliście "Skyfall"? Jeśli jeszcze nie, to naprawdę polecam! :) Ostatnio miałam okazję zobaczyć w kinie najnowszy bondowy film i bardzo mi się ten seans podobał. 

Zawsze miałam słabość do Bondów ;). Nie oglądałam każdego filmu z serii, jednak lubię taką konwencję - superagent, przystojny, elegancki i szarmancki, podejmujący się niemożliwych misji i kończący je z powodzeniem. W dodatku szybka akcja, sceny walki, pościgi i cała reszta sensacyjnej otoczki, z reguły w otoczeniu dobrej muzyki i z odrobiną poczucia humoru. Wiadomo - zarzuca się, że filmy te są zupełnie nierealistyczne. To fakt, ale spróbujcie mnie przekonać, że produkcje z zakresu komedii romantycznych są realistyczne i prawdziwie przedstawiają życie ;). No właśnie... tak więc akceptuje Agenta 007 w całości :D.

Wracając do "Skyfall" nie mogę nie napisać o tym, jak bardzo lubię Bonda w wersji a'la Daniel Craig. Aktor nadał 007 dojrzałości, ale również buntu oraz "ludzkich uczuć". Nie jest to playboy w typie Pierce'a Brosnan'a, ale chyba każda zawiesi oko na wysportowanej sylwetce Craig'a ;). Trzy filmy z udziałem tego aktora i jego wersją superagenta są wyjątkowe, inne niż pozostałe - najbardziej prawdopodobne z wszystkich do tej pory, jeśli mogę ocenić w takiej kategorii. Bond obrywa (i to czasem całkiem mocno). Bond ma uczucia (i się momentami nimi kieruje). W "Casino Royal" szczególnie podobało mi się, że duża część akcji była rozgrywana statycznie, przy stole do pokera, co w żaden sposób nie umniejszyło budowanego napięcia. "Quantum of Solance" było najgorsze z trójki, takie najbardziej efekciarskie, a sam Bond swoje działania motywował chęcią pomocy lokalnej społeczności czy rozpamiętywał wyrządzone mu krzywdy (sami przyznajcie - nie brzmi jak w stylu Bonda ;) ). Z kolei "Skyfall" to znów klasa sama w sobie. Postać złoczyńcy genialnie zagrana przez Haviera Bardem. Dobre kino akcji, cudowna czołówka z jeszcze lepszą piosenką Adele. Historia trzyma w napięciu od pierwszych minut, czasami zaskakuje, momentami śmieszy, oczywiście niektóre sceny są tak samo nieprawdopodobne jak zawsze, ale i tak to film warty obejrzenia.

Jednak nie wszystko ulega przemianom: nadal mamy piękne kobiety, superszybkie samochody, mniejsze lub większe gadżety i ponadczasową elegancję.





poniedziałek, 12 listopada 2012

Piosenka dnia

Dziś piosenka z serii takich lekkich, imprezowych i bardzo wpadających w ucho. Przez ostatnie dni po prostu się ode mnie nie odkleja:

Asaf Avidan - One day / Reckoning Song (Wankelmut Remix)


Nucę sobie pod nosem cały czas i tym samym poprawiam sobie humor. A noga sama przytupuje do rytmu  ;)

niedziela, 11 listopada 2012

Piątkoniedziela czy zaburzenia rytmu dobowego ;)

Weekend ogólnie ma to do siebie, że zlatuje szybko. Ledwie w piątek kończymy zajęcia, a jakimś cudem już mamy niedzielne popołudnie i nachodzą nas przykre myśli o jutrzejszym poniedziałku. I choć przyzwyczaiłam się do ekspresowego tempa, w jakim mijają dni wolne, ten weekend był wyjątkowy i minął ekspresowo.

W piątek miałam zajęcia do 18.15, a już o 22 siedziałam w Multikinie - czekała mnie kolejna noc z Władcą Pierścieni. Piszę kolejna, bowiem lekko ponad dwa miesiące temu byłam na tym wydarzeniu (link). Nie przypuszczałam, że powtórka będzie możliwa tak szybko i choć miałam obawy, że przedobrzę z dawkowaniem sobie tego filmu, to nic z tego i z wielką niecierpliwością czekałam na te kolejne 12 godzin. Przyznaję otwarcie - jeśli chodzi o filmową trylogię "Władcy Pierścieni" jestem kompletnie ześwirowana na tym punkcie. Nie zastanawiałam się więc długo czy kupić ponownie bilet, doszłam do wniosku, że co jak co, ale LOTR mi się nie przeje, a Mama dodała, że "być może, że jeszcze kilku dialogów nie pamiętasz" :).

Powiedzieć o tym filmie, że jest genialny to mało. 
Jest wyśmienity, wspaniały - jest to arcydzieło! Same superlatywy i do tego prawdziwe. We wszystkich kinematograficznych kategoriach można wskazać zalety tej produkcji. Choć od jego powstania i premiery minęło już 10 lat (pierwszy film- 2001 rok) to nadal zachwyca od strony technicznej, produkcyjnej i wielu innych. Zachwyca praktycznie ze wszystkich stron :P : aktorzy i ich kunszt, ujęcia, muzyka(!) i wszelkie dźwięki, krajobrazy i lokacje, charakteryzacja, aranżacje wnętrz, detale wszelkiego rodzaju, efekty specjalne, oczywiście też fabuła. Wersjom reżyserskim nie brakuje niczego. Zostały one wydłużone o sceny, które pomagają lepiej zrozumieć historię i motywacje bohaterów, charakter postaci, a także pojawia się wiele zabawnych momentów, które przełamują patos całej historii. Nie wyobrażam sobie już oglądania wersji "okrojonych", tych podstawowych. Każdemu polecam - obejrzyjcie koniecznie extended edition. Film jest tak dobry, że docenią go nawet przeciwnicy fantastyki.

Małym smaczkiem w tej edycji Nocy Kina był pokazywany przed seansem trailer do zdecydowanie najbardziej oczekiwanej premiery tego roku - "Hobbit: Niezwykła podróż":


Pokazywano tylko ten drugi zwiastun, ale oba są niesamowite. Mnie przejmują dreszcze! Powrót do Śródziemia po tylu latach! A moje nastawienie do obejrzenia tej produkcji doskonale oddaje cytat ze skali z Filmwebu: "umrę jak nie zobaczę"!


W sobotę po 10 rano wyszłam z kina :D. Zadowolona, pełna tolkienowskiej (i jacksonowskiej) magii dotarłam do mieszkania przed 11. O dziwo podczas nocnego seansu ani razu nie miałam ochoty się poddać i wracać do łóżka, jednak po powrocie do rzeczywistości czułam na powiekach ciężar nieprzespanej nocy. Umyłam twarz i zęby, a przez chwilę miałam dylemat, którego kremu użyć: na dzień czy na noc? ;) Choć była 11 rano zdecydowałam, że skoro idę spać to nałożę ten na nocną porę. 

I tak się zaczęło i trwało przez weekend zachwianie mojego dobowego cyklu. Kolejna, sobotnia noc też do w pełni przespanych nie należy, dostałam bowiem zaproszenie do znajomych, z którego nie zamierzałam przez piątkowy maraton rezygnować. I znów rozterki jaki krem na nocne wyjście - padło na dzienny ;). 

Dziś z kolei gotowa do życia byłam przed 14, teraz już jest ciemno, a weekend chyli się ku końcowi. Przede mną jeszcze do zrobienia zadania domowe na poniedziałek, za które boję się zabierać, bowiem wg wykresu mojego biorytmu stan intelektualny mam na poziomie -98 %. Szczerze powiedziawszy aż boję się w ogóle funkcjonować w takich warunkach ;).

Mimo wszystko mam nadzieję, że w tygodniu czas trochę zwolni, a biorytm się poprawi. Do usłyszenia! ;)

czwartek, 8 listopada 2012

Wizyta w saunie

Dziś po raz pierwszy byłam w saunie :D.

Jestem tym tak podekscytowana, że postanowiłam Wam o tym napisać. Sama może długo jeszcze bym się nie zdecydowała, ale wizyta w saunie odbyła się w ramach ćwiczeń (nareszcie studia przybrały przystępną formę ;) ), więc niejako zostałam zmuszona do oddania się tej przyjemności. Podobno jest to niezwykle popularna forma odnowy biologicznej i nie ma osoby w moim wieku, która by z niej choć raz nie skorzystała -  widać jednak, że teoria ta nie jest do końca prawdziwa - ja się ostałam ;).

Po dzisiejszym seansie powiem Wam jedno: to na pewno nie była ostatnia moja wizyta w tym przybytku. Jestem zachwycona! I choć w saunie bywało momentami za gorąco, a późniejszy prysznic był zbyt lodowaty, to i tak odczuwałam wielką frajdę z całego doświadczenia. Dodało mi to energii na cały poranek, która niestety z czasem się ulotniła (ale to na pewno wina późniejszej bezowocnej wizyty w akademickiej czytelni - podjęcie tematu magisterki nijak się miało do wcześniejszego relaksu w saunie ;) ).

Moją wizytę podzieliłam na trzy seanse: pobyt w saunie ok. 12-15 min, zimny prysznic ok. 5 min. Przed ostatnim wejściem do sauny nałożyłam na włosy maskę: Pilomax Wax z henną. Jest to produkt głęboko regenerujący włosy i hamujący ich wypadanie. W zaleceniach do stosowania producent zaleca "wmasować maskę (...) we włosy i skórę głowy. Następnie założyć na głowę ciepły ręcznik lub przebywać w ciepłej kąpieli lub saunie, ponieważ ciepło aktywuje działanie maski". Jako, że nigdy nie chce mi się bawić z prasowaniem ręcznika by był ciepły, a kąpiel w wannie biorę naprawdę rzadko, wizyta w saunie była doskonałą okazją do zastosowania maseczki w pełni zgodnie z zaleceniami. 



Włosy po zabiegu są naprawdę miękkie, co zauważyłam z łatwością, bowiem moje włosy są z natury raczej sztywne i twarde. Co do efektów wizyty w saunie - po jednym razie ciężko powiedzieć czy naprawdę to jej działanie czy potęga podświadomości przekonanej o dobrych efektach seansu, ale mam wrażenie, że nie tylko włosy, ale także skóra na całym ciele zrobiła się bardziej miękka i gładsza. Jak nic wychodzi na to, że ten relaks powinnam sobie dawkować częściej ;).

niedziela, 4 listopada 2012

Zgodnie z horoskopem

Jak jestem w domu dzień zaczynam od śniadania i przeglądnięcia lokalnej prasy. W sobotę moją szczególną uwagę przykuł horoskop:
"Rybom nic tak nie poprawia nastroju jak wyprawa na zakupy - najlepiej z rodziną."
Dalej już tylko lepiej:  "Przy okazji kupcie sobie coś niekoniecznie praktycznego - za to wymarzonego".

Tak więc o ile wstając, jeszcze się wahałam nad sposobem spędzenia dzisiejszego dnia, tak po przeczytaniu tych cennych wskazówek nie mogłam się opierać temu, co mówią gwiazdy ;). Poddałam się mocy układów planetarnych i astrologicznych sugestii, więc zapakowałam się z Mamą do samochodu i ruszyłyśmy na zakupy. To faktycznie coś, co Rybki (ale sądzę, że nie tylko) lubią najbardziej ;)!

Ale horoskop horoskopem, a gotówka to zupełnie inna kwestia. Ustaliłyśmy z Mamą pewien nieprzekraczalny budżet, tak więc powstrzymywałam się niesamowicie przed zaglądaniem do sklepów odzieżowych lub obuwniczych, by nie dać się skusić (i nie samej nie kusić) żadnym promocjom. Przed wyjściem przygotowałam listę zakupów i tak uzbrojona: w złotówkowy limit i kartkę najważniejszych potrzeb ruszyłam do centrum. Myślę sobie, że zakupy to niestety nie tylko przyjemność, ale czasami także niesłychane męki, na przykład przy odmawianiu sobie czegoś... Ale o tym innym razem ;). Tym razem na mojej liście zakupów widniały praktycznie same kosmetyki, bo nie wiem jak u Was, ale mi zawsze kończą się wszystkie kosmetyki na raz :/. A przynajmniej takie mam z reguły wrażenie... Dziś szukałam podstawowych rzeczy do pielęgnacji: płynu do demakijażu, szamponu, żelu pod prysznic, żelu do twarzy, itd. I nawet prawie udało mi się trzymać jedynie listy. Ale jak to mówią - prawie robi wielką różnicę, więc zawsze coś ekstra wpadło do torby ;).

Jednym z niezaplanowanych zakupów był podstawowy komplet do walki z zimową aurą - czapka (obowiązkowo z pomponem ;) ) i szalik:

Przez sztuczne światło zdjęcie trochę przekłamuje kolory, komplet nie ma takich metalicznych refleksów, a jego kolor choć tu wygląda na stalowy - to zwyczajna ciemna szarość.
I choć w szafie znalazłabym rzeczy, które posłużyłyby mi w tym roku, to okazja w Top Secret była wyjątkowa i postanowiłam nie dać jej się zmarnować. Przy zakupie dwóch akcesoriów zimowych ich cena jest o połowę niższa. Mój komplet kosztował 45 zł (ceny na metkach zaś wskazywały na 90). Sami przyznajcie, że aż szkoda nie skorzystać ;). Tym bardziej, że czapka to podstawa na zimową porę. Sama długo się broniłam przed noszeniem jakiejkolwiek, ale w końcu zmądrzałam i każdego czapkowego oponenta gorąco zachęcam do porzucenia negatywnych uczuć względem nakryć głowy :).

Skusiłam się na jeszcze dwie rzeczy spoza mojej listy, choć nie powiem - powinny się na niej znaleźć ;). Zatem zakupów tych nie uważam za szczególne wykroczenie wobec założonego budżetu, tym bardziej że udało mi się znów dobrze (mam nadzieję) wykorzystać zniżki. Padło na głęboko oczyszczającą maseczkę z glinką oraz sypki puder matujący z bambusem, obie rzeczy od Yves Rocher. O maseczce mam bardzo dobre zdanie, kupiłam jakiś czas temu podwójną saszetkę na wypróbowanie. Spodobała mi się na tyle, że teraz skusiłam się na pełnowymiarowy produkt. Cena... hmmm ze zniżką -40% da się przeżyć - to 21 zł za 50 ml. Puder z kolei to dla mnie nowość, opinie na Wizaz.pl są podzielone. Stwierdziłam, że chętnie wyrobię sobie własną, więc wrzuciłam puder do koszyka i wykorzystałam inną zniżkę tak, by kosztował 19,90 zł :). Liczę na matujący efekt i wydajność produktu. Jak to będzie przekonam się niedługo.

Na pierwszy rzut oka - opakowanie to nie szczyt jakości i finezyjnego desingu. Nad wyraz proste, plastikowe, w dodatku w kolorze różowo-fioletowym. Mam nadzieję, że wnętrze okaże się lepsze ;).
Pozostałe zakupy to większe lub mniejsze chybił-trafił, bo tak na prawdę na 100% wiedziałam tylko jaki chcę kupić antyperspirant (tym razem miałam ochotę na Adidas) oraz płyn do demakijażu (micel od Bourjois).  Resztę wybrałam przy sklepowej półce, mając tylko nadzieję, że nie wydajemy pieniędzy w błoto.


I tak się właśnie zastanawiam, czy Wy spisując listę (czy w ogóle spisujecie listy z zakupami? ;) ) od razu wiecie jakiej marki kosmetyk wybrać; dokładnie wiecie, który chcecie kupić? 

Czy może tak jak ja dajecie się omamić obietnicom producentów na opakowaniach i wybieracie choć część produktów pod wypływem chwili, na miejscu w sklepie?






czwartek, 1 listopada 2012

Bardzo luźny wieczór

Wczoraj wróciłam do domu, więc dzisiejszy dzień przeznaczyłam na błogie leniuchowanie. Był to naprawdę miły, acz nudny dzień ;). Choć rano trochę jeździłam i robiłam z Mamą ostatnie zakupy przed jutrzejszym świętem, wieczorem oddaję się zupełnie prostym przyjemnościom, ale obiecuję sobie, że w przyszłym roku będę w tym czasie trzymać w rękach drinka i bawić się w mrocznym przebraniu na halloween'owym przyjęciu ;).

Jednak jeszcze w tym roku cieszę się płonącym ogniem w kominku (przypominam na zewnątrz tylko 2 stopnie):

















Od czasu do czasu zaglądam do komputera (żeby żadne news'y mnie nie ominęły) i wypijam przy tym kolejne kubki herbaty:


W między czasie poddałam się banalnej rozrywce - oglądaniu TV. W Poznaniu nigdy tego nie robię, w domu zaś z rodzicami najczęściej właśnie tak spędzamy czas. To podobno dość typowe dla Polaków ;). Ale nas sam koniec wieczoru, do poduszki sięgnę po książkę, którą dzisiaj zamierzam już skończyć. Zaczęłam ją ledwie wczoraj, ale mocno się wciągnęłam, a już tak mam, że jak czytam, że muszę szybko skończyć coś, co mnie zainteresowało. "Trzynasta opowieść" Diane Setterfield poleciła mi przyjaciółka i miała rację, że warto ją przeczytać - Aniu, dziękuję :). 

Opis wydawcy:

Obie są samotne. 
Obie skrywają bolesną tajemnicę swoich narodzin. 
Obie zamknęły się w świecie książek. 

Margaret Lea - zwyczajna dziewczyna, córka antykwariusza z Cambridge, która bardziej kocha książki niż ludzi, i Vida Winter - największa pisarka naszych czasów, żyjąca z dala od świata, tajemnicza legenda łącząca siłę starożytnej bogini i czarownicy. Vida Winter nie ma prawdziwego nazwiska, za to ma setki biografii. Żadna nie jest prawdą. Wszystkie są zmyśleniem. Teraz ponaglana śmiertelną chorobą chce wreszcie wyjawić prawdę. Prawdę, która prześladowała ją przez całe życie. Wybiera Margaret a dlaczego? Skąd wie, że tylko ta dziewczyna ją zrozumie? Rozpoczyna się walka z prawdą i o prawdę. Ożywają wielkie uczucia, grzeszne namiętności, przeklęte i tragiczne postaci, duchy przeszłości. 

Wciąga od pierwszych stron, a opowiadana historia naprawdę jest intrygująca. Fajnie napisana proza, niebanalna, a duże, ładne wydanie dodatkowo zachęca do czytania.

Mam nadzieję, że Wasz wieczór upłynął w podobnej, sielskiej atmosferze, tudzież wspaniale bawicie się na jakimś "strasznym" halloween party ;)!