poniedziałek, 25 marca 2013

Kwiaty z bibuły (lub papieru śniadaniowego)

Przypadkiem na stronie Czterech Kątów odkryłam tutorial, jak w bajecznie prosty sposób zrobić efektowne kwiaty z bibuły. Zawsze nie miałam cierpliwości do orgiami czy tym podobnego składania/zginania/męczenia papieru, ale rzuciłam okiem na poradnik "zrób to sam". Byłam na tyle zdziwiona, że kwiatki według tego poradnika są bardzo proste do zrobienia i nie są czasochłonne, że aż ruszyłam do kuchni po 6 arkuszy papieru śniadaniowego ;). Pomyślałam, że spróbuję, spróbowałam, a mój kwiatek wyszedł bardzo ładny :D. Na żywo prezentuje się troszkę atrakcyjniej:


Autorka tutorialu proponuje, by papier śniadaniowy pocieniować akwarelami, choć to akurat byłoby pracochłonne. Pomyślałam sobie, że trochę takich kwiatków zrobię jako dekoracje wielkanocne, a jeśli użyję kolorowej bibuły, nie będę musiała niczego malować i czekać aż powysycha ;). 

Jeżeli macie ochotę na trochę prostych robótek ręcznych to zapraszam - LINK do poradnika.

Skoro nie ma wiosennych kwiatów za oknem, tylko śnieg, mróz i wiatr to warto samemu coś "wyhodować" ;)

sobota, 23 marca 2013

Godzina dla Ziemi

Dziś, jak co roku, organizowana jest wielka akcja społeczna Godzina dla Ziemi - WWF Godzina dla Ziemi. O 20.30 zgasną światła w wielu instytucjach, budynkach publicznych i prywatnych. Ja muszę się przyznać, że chyba nie włączę się do akcji - nie przygotowałam sobie zapasu świeczek, a poza tym trochę jestem uzależniona od elektronicznego sprzętu... Komputer czy telewizor - również wypada zgasić na tą okrągłą godzinkę. Ogólnie fajnie, że taka akcje jest propagowana i szerzona, choć osobiście uważam, że nasze działania na co dzień pomogą Matce Ziemi bardziej, niż jednorazowe zrywy oszczędnościowo - pro-ekologiczne :).

W każdym razie, jak co roku z okazji Godziny dla Ziemi, organizowane są inne, mniejsze ekologiczne happeningi, konkursy i akcje. Piszę właśnie dlatego, że miło mi niesamowicie pochwalić się Wam swoją wygraną w takowym eko-konkursie. C.H. Jantar ze Słupska na swoim fan-page'u na Facebook'u zorganizowało konkurs na eko-postulat. W szranki mógł stanąć każdy, który na podany adres mailowy podesłał swoją eko-poradę, postulat - ekologiczny i praktyczny zarazem. Na dzień przed końcem konkursu wpadł mi do głowy pomysł na moje własne zgłoszenie i wysłałam maila. Nie małe było moje zdziwienie (ale wielka radość), kiedy na następny dzień odkryłam swoją propozycje pośród dwóch innych, nagrodzonych zgłoszeń :D.

Może z powodu treści mojego postulatu nagrodzona zostałam bonem 200 zł do wydania w Douglasie! :D Bosko czyż nie??? I jak tu nie kochać eko-lifestyl'u :D

To teraz już pora na mój pomysł na bycie EKO,
który to regularnie wcielam w życie:


P.S. Wpadłam w sidła dla mnie nowej, społecznościowej zabawki w Internecie. Mówię o Twitterze, na którym konto założyłam wieki temu, ale dopiero przez ostatnie dni zaczęłam w nim zabawę na dobre. Masakra - jaki to pożeracz czasu! :P Nie mniej jednak chciałam pójść wczoraj za swoim szczęściem i wygrać  wydania Hobbita i LOTRa w loterii organizowanej przez oficjalny profil TheHobbit na Twitterze. Tu akurat bez zaskoczenia, więcej szczęścia mieli inni :). Ale ja na posiadanie swoich własnych wydań Blu-ray i DVD jeszcze czekam, a niczego w życiu nie jestem tak pewna jak tego, że to swoje marzenie prędzej czy później zrealizuję ;).

Trzymajcie się ciepło w ten pierwszy wiosenny weekend! ;)

niedziela, 10 marca 2013

Kalendarze, kalnedarze

Jestem kalendarzową maniaczkę, muszę się przyznać ;). W tym roku pobiłam chyba rekord, jeśli chodzi o używane przeze mnie kalendarze, ale dziś chciałam pochwalić się tym jednym, szczególnym. Wiecie już, że koło laptopa stoi i codziennie mi doradza mój "Mały Poradnik Życia". Nie wiecie, że każdego dnia rano zaraz po wyjściu z łazienki, przesuwam "okienko" na kolejny dzień w trójdzielnym kalendarzu wiszącym w kuchni (albo sprawdzam, czy już przesunięto, bo często wyprzedza mnie w tej czynności współlokatorka ;)). 

Oprócz tych dwóch, mieszkaniowych terminarzy, muszę mieć zawsze w torebce, pod ręką, kolejny "datownik". Co do tego elementu wyposażenia torebki mam szczególne wymagania: musi mi się na tyle podobać, że czuję z nim "emocjonalny związek" ;). Po prostu: żeby wyciąganie go i bazgranie w nim notatek było przyjemnością. Przez ostatnie trzy lata nie miałam zupełnego problemu z polubieniem się z tym przedmiotem - towarzyszyły mi kolejne wydania Terminarza Jeździeckiego (klik). Zrezygnowałam z niego na rzecz czegoś mniejszego i lżejszego, bo i tak nie wiem jakim sposobem dźwigam w torbie każdego dnia kilogramy różnych rzeczy ;). 

Jeszcze w ubiegłym roku wybrałam sobie więc inny terminarz: "2012 to 2013" - mały, lekki, wygodny (bo na spirali), w klasycznym, czarnym kolorze. Ale nie było w nim nic nadzwyczajnego. Nie jest szczególnie ładny, ma przeciętna zawartość - w dodatku jest zagranicznego wydawnictwa i opisy miał tylko po hiszpańsku i angielsku. Nie mogąc się z nim "zaprzyjaźnić" stwierdziłam, że chyba jak ten syn marnotrawny wrócę do kalendarza dla koniarza. 

Zupełnie nie spodziewałam się, że rozwiązanie mojego małego kalendarzowego problemu przyjdzie od mojej Siostry. Mniej więcej dwa tygodnie temu znalazłam w skrzynce przesyłkę z nieznaną mi zawartością. Kto nie lubi niespodzianek? Ja uwielbiam! :D A na tej niespodziance zupełnie się nie zawiodłam! :D

W związku z moją filmową fascynacją polubienie się z moim prezentem zajęło mi mniej niż sekundę ;) :



Mały (format A6) i zgrabny. Hobbicki kalendarz to idealny gadżet dla fanów filmów Jacksona (czyli dla mnie :D, choć osobiście wolałabym postać Thorina na okładce, to nie narzekam :P). Jest drukowany na dość śliskim papierze, przez co można w nim pisać jedynie długopisem lub ołówkiem - pióro albo cienkopis brzydko się rozmazują. Na początku każdego miesiąca znajduje się lista "Things to do this month", na końcu miejsce na dane teleadresowe znajomych i kilka wolnych stron na notatki. Każdy tydzień zajmuje dwie kartki; zważywszy na wymiary kalendarza nie ma wiele miejsca na codzienne zapiski. Na razie nie narzekam, mieszczę się w odpowiednie dni, ale zobaczymy jak to będzie w sesji ;).

Skoro o kalendarzach mowa towarzyszą mi również: kalendarz google - wpisane mam tam oba plany zajęć, oraz książkowy terminarz na 2013 r. Tam ma swoje miejsce wszystko - złote myśli, moje myśli, podsłuchane angielskie cytaty lub słówka z seriali, itd., itp. Leży również na biurku, zawsze w zasięgu mojej ręki.

Wydawałoby się, że skoro na każdym kroku towarzyszy mi jakiś terminarz, jestem osobą bardzo uporządkowaną, dokładną, przestrzegającą terminów. Hmm.... to może być mylące. Czasami mam wręcz obawy, że w każdym z tych kalendarzy musiałabym sobie zapisać, żeby nie zapominać zabrać głowy ze sobą wychodząc z domu!

Pozdrawiam innych roztrzepańców! :):)

piątek, 8 marca 2013

Sherlock, czyli rewelacja od BBC

Na pewno obiło Wam się o uszy, podobnie zresztą jak mi, co nieco o mini-serialowej adaptacji powieści A. Conan-Doyle'a o słynnym (jak nie najsłynniejszym na świecie) detektywie Sherlocku Holmesie. Mówię o serialu, którego pierwsza seria pojawiła się w już w 2010 r. - Sherlock produkcji BBC. Każda seria (dotychczas niestety zrealizowane są dwie) ma trzy odcinki. I znów niestety, że tylko trzy, choć na szczęście są długości pełnowymiarowego filmu - trwają po półtorej godziny. Rzecz w serialu się dzieje we współczesnym Londynie, Holmes i dr Watson nie rozstają się z różnymi, nowoczesnymi gadżetami, a zamiast dzienników dr Watson prowadzi - pamiętnik XXI w. - czyli bloga ;). Adaptacja powieści jest więc dość luźna, lecz podobno fani książki znajdą wiele wyraźnych nawiązań do papierowego pierwowzoru. Piszę "podobno", gdyż sama powieści Conan-Doyle'a nie czytałam.

Dlaczego uważam, że to serial godny polecenia? Rewelacyjne jest w nim praktycznie wszystko ;). Najpierw może o fabule - każdy odcinek to rozwiązanie kolejnej, zawiłej zagadki kryminalnej, choć są pewne elementy, które łączą serial w spójną całość (np. obecność arcywroga). Sherlock to serial wyjątkowo inteligentny (w sumie jest o gościu niesamowicie inteligentnym i spostrzegawczym), ale tu brawa należą się także scenarzystom i innym twórcom, którzy stworzyli widowisko ciekawe, wciągające, intrygujące i niegłupie. Przyznam, że momentami miałam problem ze załapaniem w lot o co chodzi - tak wartko płyną myśli detektywa; na tyle wartko, że "zwykły człowiek" potrzebuję odrobiny czasu, by informacje te zanalizować i zrozumieć ;). 

Oprócz tego bardzo podoba mi się to jak cały serial jest zrealizowany. Aktorzy są fenomenalni! Świetnie dobrani, genialnie grają (nie tylko ci główni, ale także ci z drugiego planu). Również od strony technicznej wszystko na najwyższym poziomie - ujęcia momentami przypominają brawurowe kino akcji, a ponadto w scenach dodano dla widza (nie wiem jak to nazwać) tak jakby podpowiedzi, które ułatwiają śledzenie rozumowania Sherlocka. Fajnie to wygląda na ekranie, no i dodatkowo to taki serialowy smaczek ;). Nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na muzykę - tu również nie mam żadnych zastrzeżeń, motyw przewodni bardzo trafił w mój gust, całość ścieżki dźwiękowej zdecydowanie pasuje do stylu i charakteru serialu. Ach, bo jeszcze słowo o charakterze - pomimo zagadek kryminalnych (czyli związanych z nimi trupów) serial jest lekki i zabawny. Nie jest to w żadnym razie amerykański, głupkowaty humor, tylko dobrej jakości komizm, inteligentny i sarkastyczny (czyli to, co Gosza lubi najbardziej :D). Tu znów brawa za obsadę!

Jeśli nie macie pomysłu, co obejrzeć dzisiaj lub w weekend to NAPRAWDĘ polecam Sherlocka. Tylko uwaga! Bo wciąga :D


Na sam koniec konkretny minus - na kolejna serię trzeba czekać, aż do jesieni tego roku :(. A przecież na dobrą sprawę nawet wiosna nie nadeszła (wiem co mówię, dziś wyglądałam jak bałwanek zanim doszłam na wydział ;) ).


wtorek, 5 marca 2013

Einstein Lip Therapy

Pisałam o systematyczności i właśnie w taki sposób udało mi się zużytkować dwa malutkie pojemniczki z balsamami do ust firmy Einstein. Dostałam je od Siostry, gdy byłam u niej w odwiedzinach w Anglii, nie znałam wówczas zupełnie takiej marki. (Ach! Jak ja lubię wszelkie nowości! :D) Jakiś czas temu zauważyłam te małe słoiczki dostępne w Rossmanie, więc już będę mogła swobodnie dokonać zakupu w razie potrzeby.

Co do samych specyfików mam mieszane uczucia. Z jednym ze słoiczków bardzo się polubiliśmy, z drugim zdecydowanie mniej. Na początek zacznę od narzekań ;).


Nie przypadł mi do gustu balsam w słoiczku z różową nakrętką. Od zawsze wiedziałam, że to nie mój kolor ;). Ale tak serio nie podobał mi się jego zapach (zbyt chemiczny), konsystencja (trochę zbyt płynna) oraz działanie (wg mnie nie dawał żadnego efektu, w dodatku nie był smaczny). 

Do zalet zaliczyłabym to, że było go mało (przez co szybciutko go zużyłam) oraz malutkie, żółte kulki w samym kosmetyku, podobno z wit. C (tak doczytałam na opakowaniu - w tym wypadku akurat zdaję się na swoją pamięć, nie mam jak udowodnić, bo opakowanie zewnętrzne już dawno trafiło do kosza). 

Moje negatywne podejście ma też związek ze składem - jak ognia unikam parafiny w każdym kosmetyku, nie mogę się do tej substancji przekonać, a tu proszę bardzo: Paraffinum Liquid zaraz na początku składu:


Za to lubię kosmetyk z czerwonego słoiczka. Począwszy od opakowania (kolor zdecydowanie bardziej atrakcyjny ;) ), poprzez działanie, a na zapachu i konsystencji kończąc. Spora w tym zasługa składu - znacznie bardziej przyjemnego i naturalnego. Tu mamy wazelinę, masło kakaowe i mój hit: mentol! Balsam nawilża usta i daje efekt chłodzenia (zasługa wspomnianego mentolu). Ogólnie efekty jego działania znacznie dłużej utrzymują się na ustach niż jego bladoróżowego brata. 

Została mi już tylko mała resztka tego produktu i z tego faktu już nie jestem zadowolona :(. Bardzo lubiłam nasmarować nim usta tuż przed snem, niedługo będę musiała zmienić swoja tradycję...



Coś mi się stało (z bloggerem? ze sprzętem?) i "przewrócone" zdjęcia ładują się na bloga i tak w poziomie :/

niedziela, 3 marca 2013

Systematyczność - Zincuprin, olejek rycynowy

Znów będę się usprawiedliwiać... Jeśli o bloga chodzi, to faktycznie cecha z tytułu posta poleciała u mnie ostatnio na łeb na szyję :/. Mało w tym mojej winy, wyskoczyło mi trochę nieprzewidzianych sytuacji, które od mojego internetowego życia trochę mnie odciągnęły. Co więcej wszystkie moje myśli krążą ostatnio wokół konieczności rozpoczęcia pisania pracy magisterskiej, a w momencie gdy uświadamiam sobie, że mam ok. 2 miesiące na napisanie jej w całości, przyznam się, że zaczynam lekko panikować. Dziś podjęłam nawet próby rozpoczęcia edycji pierwszych stron tekstu, po czym skończyło się na jednej stronie, w bólach i męczarniach spisywanej przez okres ponad 4 h.(!) Teraz już mogę na dobre histeryzować, bo w takim tempie to uda mi się napisać rozdział przez kolejne dwa miesiące, a nie całą pracę. Siedząca w pokoju współlokatorka usłyszała właśnie mój nerwowy śmiech ;). Ale jedno, co  przynajmniej teraz wiem - pisanie posta na bloga to nad wyraz wielka przyjemność, a czynność ta przychodzi mi z łatwością, zupełnie naturalnie. Zupełne przeciwieństwo pisania/prób pisania pracy dyplomowej!

Ale summa summarum nie o tym miało być. Fakt, chciałam przeprosić za swoją nieobecność i dać Wam do zrozumienia, że przez najbliższy czas będę miała w głowie chyba tylko te nieszczęsne trzy litery: m-g-r. Więc uprzedzam, że mogę być trochę/bardzo monotematyczna. I przepraszam, bo samej mi się to średnio podoba. No ale znów odbiegłam od swojego zamierzonego tematu. Tak jak z blogiem - systematyczność mi ostatnio spadła, tak aż jestem z siebie dumna w zakresie pielęgnacji - tu powoli, powoli zaczynam zauważać coraz większą regularność. Od kiedy pamiętam miałam problem z konsekwentnym stosowaniem balsamów do ciała czy przyjmowaniem leków. O ile balsamy stosuję coraz częściej, choć jeszcze nie regularnie, tak  o suplementacji lekami prawie już nie zapominam. Nie mówię tu o jakiś specyfikach mających ratować moje życie i zdrowie, ale o takich małych lekowych wspomagaczach, które przyjmuję w celu poprawy kondycji włosów i paznokci. Dermatolog zaleciła mi stosowanie Zincuprin, który zawiera cynk i miedź (więcej info -> tutaj). Stosuję już od dłuższego czasu (jestem w trakcie drugiego opakowania) i przyjmuję po 2 tabletki dziennie - rano i wieczorem. O ile efektów jeśli chodzi o włosy i paznokcie zupełnie nie zauważyłam, tak lek ten dobrze działa na moją cerę. Widzę to szczególnie, gdy się zapomnę i nie przyjmuję go przej jakiś czas, wtedy od razu na buzi wyskakują mi mniejsze i większe "niespodzianki". Powrót do regularnego przyjmowania powoduje, że niechciane zmiany szybciej znikają i nie ma wysypu kolejnych. Nie mniej jednak myślę, że kolejnego opakowanie nie kupię (specyfik jest dość drogi wg mnie :/), może ponownie wybiorę się do dermatologa, bo naprawdę potrzebuję ratunku dla moich paznokci. Cynk, który bardzo dobrze działa na cerę, mam nadzieję znaleźć w jakimś innym preparacie, który oprócz skóry, poratuje trochę moje pazurki.



To nie koniec moich systematycznych działań w celu osiągnięcia zewnętrznego piękna :D. Rozpoczęłam trzy tygodnie temu kurację olejkiem rycynowym, który stosuję na rzęsy i brwi. Do wymytego opakowania po odżywce do rzęs przelałam olejek i teraz, codziennie wieczorem przed snem, aplikuję go sobie na rzęsy. Niestety spektakularnych efektów nie widać (mam nadzieję, że to tylko tak "na razie" ;)). Jest to znany i stary sposób na poprawę kondycji rzęs, brwi czy włosów (moja Mama wspominała, że sama na studiach codziennie smarowała rzęsy tym olejkiem). Postanowiłam odżywić swoje rzęsy w ten sposób, nie liczę na szybki i bardzo widoczny efekt, więc raczej się nie rozczaruję. Za to mam pewność, że mimo wszystko wspomagam moje rzęsy taką kuracją. Chciałam poszukać w Internecie skąd olejek rycynowy ma takie magiczne właściwości, jak to się dzieje, ale nie umiem znaleźć takich informacji, albo nie przyłożyłam się wystarczająco do research'u - wybaczcie, mózg mam już lekko zlasowany ;). Nie mniej jednak polecam Wam polubić się (o ile jeszcze tego nie zrobiłyście) z tym "dobrem naturalnym", gdyż kosztuje grosze, a jego zalety są nie do przecenienia.


Kosmetyczna systematyczność ma jeszcze jedną zaletę - powoli, powolutku, ale wykańczam zapasy swoich kosmetyków. Nic nie może mnie bardziej cieszyć, bowiem oznacza to, że niedługo będę mogła zakupić trochę nowości, a już sporo rzeczy mam na oku ;). Zawsze, gdy skończę coś do dna, jestem z siebie taka zadowolona i dumna, że nie wyrzucam rzeczy w przysłowiowe błoto (a dosłownie do kosza) :). Nawet jeśli końcówka szamponu ma służyć za mydełko dla pędzli, a krem do rąk za całkiem niezły krem do stóp ;). W dobie kryzysu nie ma przyzwolenia na marnotrawstwo! :D