Już wiem, że moje nic-nie-robienie zemści się na mnie okrutnie, kiedy znów wrócę w mój codzienny wir zajęć i nadrabiania zaległości. Będę przeklinać własną głupotę i lenistwo podczas wolnych świątecznych dni...
Ale wiecie co? Mówi się trudno ;]. Już tak wiele razy znajdowałam się w podobnej sytuacji, że chyba przestaję się przejmować ;). Wiem, że skumulowanie obowiązków będzie bardzo nieprzyjemne, jednak nie mogę sobie odmówić słodkiego lenistwa podczas świątecznej przerwy.
Tak więc leżę brzuchem do góry, objadam się (tak... tego też będę żałować...), czytam i oglądam filmy. Właściwie wszystkie pierwsze trzy wymienione czynności robię podczas gapienia się w TV. I też wiem, wiem - to mało konstrukcyjne zajęcie, ale tak właśnie spędziłam Niedzielę Wielkanocną i tak zamierzam spędzić Poniedziałek. Oczywiście żałuję, że tak nieproduktywnie spędzam czas jednak prawda jest taka, że poza akademickimi obowiązkami nie mam w tym roku alternatywnego sposobu na obchodzenie Świąt...
Wczoraj jak zaczął wieczorem padać śnieg, to do teraz jego resztki leżą na ziemi. W nocy i rano temperatura na poziomie -3, później przez cały dzień było 0 stopni. Całe szczęście słońce wyszło zza chmur i póki nie patrzyło się na białe dachy można było poczuć wiosnę ;). Jednak spacer odpada - nawet pies chce spędzać na zewnątrz tylko tyle czasu ile musi na załatwienie swoich potrzeb. W domu spędzam z Mamą sama - tak na dobrą sprawę nie mamy nawet kogo odwiedzić. Reszta najbliższej rodziny za granicą - stosunkowo niedostępna do bliższego kontaktu. Piszę od tym nie dlatego, żebyście myśleli, że jakaś "stypa" panuje u mnie w te świąteczne dni, ale żeby usprawiedliwić się (również wobec samej siebie) za tak mało ambitny sposób spędzania wielkanocnego czasu jak zabawa pilotem telewizyjnym.
I tak skakałam sobie z kanału na kanał, robiąc godzinną przerwę na wyjście do kościoła ;). Niektóre filmy widziałam już wcześniej, lecz czy to z sympatii czy też z barku innej alternatywy obejrzałam kolejny raz. I tak na przykład po raz drugi widziałam polskiego "Znachora". Choć generalnie nie przepadam za dawnym (i w dużej mierze też obecnym) polskim kinem, ta historia jest urocza, wciągająca i wzruszająca. Kolejna prawie polska produkcja (polsko-amerykańska uściślając) "Mała wielka miłość" to kolorowa, urocza i, jak przystało na komedię romantyczną ;), całkowicie nierealistyczna historia o Polce i Amerykaninie. "Obłędnego rycerza" z obłędnym Heath'em Ledger'em też już widziałam, jednak ta śmieszna historyjka zawsze mnie urzekała.
Z kolei widziane po raz pierwszy to: "Hrabia Monte Christo", 2 odcinki serialu Kawalerowicza "Quo vadis" i (kolejna komedia romantyczna) "Narzeczony mimo woli". Na tym ostatnim filmie naprawdę się pośmiałam, duża w tym zasługa Sandry Bullock, którą lubię i która potrafi mnie rozbawić. Poza tym w jakiś sposób amerykańskie produkcje, choć opowiadają tandetną historyjkę o miłości, to są na tyle dobrze zagrane, że można się pośmiać z samych min aktorów. Dzień wcześniej próbowałam z "Nie kłam kochanie" ale ani Marta Żmuda-Trzebiatowska, ani Piotr Adamczyk nie przekonali mnie do siebie i do rodzimej produkcji, choć fabuła opierała się na podobnej historii.
Jedno a propos komedii romantycznych (czy to polskich czy zagranicznych) wiem na pewno: łatwiej mi uwierzyć w Harrego Poterra i Hogwart niż w przekaz tychże filmów :P