czwartek, 30 maja 2013

Wiosna w ogrodzie

Wczoraj i dziś do popołudnia leczyłam się z zakwasów. Dziś czuję, że będę leczyć się kolejne dni... I to wszystko nie za sprawą nowego programu fitness, ani nie joggingu (do którego i tak się zmusić nie mogę). Muszę przyznać, że z całkiem dużą przyjemnością i w poniedziałek, i dziś oddawałam się ciekawemu zajęciu, które spowodowało u mnie ból mięśni - rąbałam drewno :D. I może to śmiesznie zabrzmi, ale jak dla mnie to zarazem męczące, jak i relaksujące zajęcie ;). Powiedziałabym nawet, że wręcz idealne na PMS :P. 
W każdym razie kupiliśmy dostawę drewna na zimę do kominka, które trzeba było pociąć (z autopsji powiem, że operowanie piłą mechaniczną nie jest takie fajne jak zwykłą siekierą ;) ), a następie porąbać i złożyć do leżakowania do zimy. Praca z drewnem jeszcze się nie skończyła, aczkolwiek po stanie moich dłoni myślę, że ja nie będę już uczestniczyć w kolejnej obróbce. Jak na pierwszy raz, dwa intensywne seanse z siekierą mi wystarczą ;). Co więcej powiem, że sztuka rąbania idzie mi coraz lepiej, że aż chyba się muszę pochwalić,iż mój Tata sam był dumny z mojej postawy i całej zrobionej pracy :):).

No bo tak... wiosna, lato i ich ciepłe dni to mnóstwo pracy do ogarnięcia w ogrodzie. Drewno to przykład, ale dobrze wiecie, że trawa rośnie czasami jak szalona, to trzeba ją skosić, chwasty na grządkach i wśród kwiatów też trzeba eksterminować. A to podlać, a to posadzić, a to zagrabić. Myślę, że w innych okolicznościach uwielbiałabym prace w ogrodzie. Widzę się aż w ogrodniczkach, słomkowym kapeluszu i koniecznie w rękawicach w kwiaty, z kolorowymi przyrządami w koszyku. Niestety.... gdzie nie ruszę się w ogrodzie prześladują mnie najgorsze na świecie paskudztwa - pająki :/. Są wszędzie! O Boże, naprawdę wszędzie :/. Straszne, przerażające, szybkie, i w ogóle bleee! Co nie zacznę robić, one się pojawiają: podczas plewienie to już standardowo, tak samo gdy zbiera się owoce z krzewów lub drzew. Trochę lepiej przy koszeniu trawy, chyba, że to gdzieś między drzewami - wtedy stery kosiarki musi przejąć Tata. 
Tak więc jednak ogrodniczka ze mnie żadna :(... 

Ale mimo wszystko ogród lubię. A nasz przydomowy ogród lubię coraz bardziej. Niektóre drzewa musieliśmy wyciąć, przez co zrobił się bardziej widny, z dużym trawnikiem. Mała reogranizacja zagospodarowania przy płocie spowodowała, że nasz ogród jest naszą prywatną przestrzenią, gdzie można się dobrze i swobodnie poczuć. Choć zawsze psioczę na plewienie i inne prace wokół warzywnych grządek, nie ma nic lepszego, niż iście rano w szlafroku przez ogród po szczypiorek do śniadania. Albo swoje pomidory (żeby była jasność - nie ja po nie chodzę. Pomidory rosną w szklarni, w szklarni są pająki :/ - Mamo, wiem, że to czytasz - one naprawdę tam SĄ! I ja tam nie pójdę!). W każdym razie doceniam z każdym rokiem coraz bardziej mój ogród.

Dlatego chciałam dziś Wam trochę pokazać mojej przydomowej zieleni, na kilku zdjęciach - dosłownie parę migawek z wiosennego ogrodu:

Stwierdziłam, że przyda się dowód, że trafiam w drewniane klocki ;). A więc pierwsza prywata na blogu... Przymknijcie oko na "stylizację" - szafiarką nie mam zamiaru zostać ;). Ewentualnie mogę polecać zestawy robocze :P
Trochę się tego nazbierało... Ptfu! wróć! narąbało ;)

A po pracy nagroda - szampański (i pyszny) Magnum Pink!
Piękna kępa irysów. Mój pies za malucha uwielbiał kłaść się prosto w sam środek i tak leżeć. W sumie do dziś mu to zostało, ale męczy inną kępę irysów, tą zostawia na cele reprezentacyjne na szczęście ;)

Piękne piwonie, dopiero w pąkach.

Złotokap i jego kwiat. Piękne, zwisające, bardzo ozdobne kwiaty.

Pamiętam jak dobrych parę lat temu kupiliśmy z rodzicami małą sadzonkę tego krzewu na targu ogrodniczym. Teraz nasz złotokap ma ponad 2,5 m i wygląda przepięknie cały w swoich żółtych kwiatach!
Nie ma wyjścia do ogródka bez tego Pana ;). Wołamy do niego "gludka-bludka" (długo by wyjaśniać dlaczego i skąd to zawołanie ;) ) i pies zaczyna szaleć. Uwielbia spędzać czas na dworze, ale koniecznie w towarzystwie ;)


To tyle na dzisiaj :). Nie bójcie się, nie zamierzam kolejnego posta przeznaczyć na recenzję siekiery :P. 

PS. Aczkolwiek firmę Fiskars i jej wyroby mogę polecić :P

wtorek, 28 maja 2013

Makijaż od Yves Rocher - maskara Sexy Pulp i eye liner

Dziś powracam z mini-recenzją moich dwóch ulubionych kosmetyków do makijażu od Yves Rocher. Jak wiecie jestem wierną fanką tej firmy, ale mam pewne grupy produktów, które regularnie kupuję (bo wiem, że to świetny wybór), są też kosmetyki, za którymi zbytnio nie przepadam, a także takie, których w ogóle nie stosowałam. 

Kolorówka od YR należy do grupy kosmetyków, które są gdzieś pomiędzy tymi nieużywanymi jeszcze, a tymi, które mnie nie zachwyciły. Z zasady na przykład unikam tuszów do rzęs tej firmy. Te, które miałam (z reguły jako gratis do zakupu) nie wywarły na mnie dobrego wrażenia, a porównując cenę do np. genialnych czasem maskar Maybelline - ich świadomy zakup raczej nie wchodził w grę. Nad tuszem Sexy Pulp (lub jak ja to wolę Sexy Pulpa - choć to już wtedy brzmi mniej sexy ;) ) długo się zastanawiałam. Jako nowość nie była dla mnie zachęcająca, ale później to tu, to tam czytałam, słyszałam, że tusz ten jest niczego sobie. Żeby nie powiedzieć, że jest bardzo dobry. Szczególne wrażenie wywarły na mnie pozytywne opinie na Wizażu i wtedy byłam już pewna, że nie mogę sobie odmówić osobistego przetestowania. Wpadła mi w ręce jakaś korzystna zniżka i tak wpadł mi w ręce ten tusz. Cena, jaką za niego zapłaciłam to - o ile pamiętam - trochę ponad 30 zł, więc akceptowana.

Od razu do gustu przypadła mi szczoteczka - gęsta, dość duża, bez grudek - super. 


Kolejna sprawa to działanie: moje rzęsy są ładnie rozdzielone (ale Sexy Pulp(a) wypada w tej konkurencji gorzej niż, np. Colossal z wspomnianego już Maybelline, ale przecież najlepszego trudno pokonać), pogrubione, trochę dłuższe, są pokryte równomiernie pięknym czarnym kolorem. Trwałość tego tuszu to też zaleta - zupełnie się nie kruszy, nie obsypuje z górnych rzęs. Trochę się rozciera przy linii dolnych rzęs, ale wszystko w zakresie tolerancji. Nie mogę sobie zupełnie przypomnieć od kiedy mam Sexy Pupl(ę)... miesiąc na pewno, może dwa, ale nie umiem powiedzieć na sto procent. Osobiście mam wrażenie, że już dłuuugo jej używam, ale ani nie wysycha, ani się nie kończy, ani jak wspomniałam nie zaczyna płatać negatywnych figli (jak kruszenie się) - tak więc pomieszka u mnie w kosmetyczce jeszcze trochę czasu, przypuszczam. Choć zaczynam mieć ochotę na typowo wydłużający tusz... więc zobaczymy ;)


Nad drugim kosmetykiem też długo się zastanawiałam, a właściwie to nie mogłam znaleźć wolnych środków pieniężnych ;). Na szczęście jego zakup (z korzystną zniżką) do bardzo drogich nie zależał - niecałe 23 zł. Piszę już o czarnym eye-linerze we flamastrze, który najpierw udało mi się polecić do zakupu koleżance (pomyślałam, niech przetestuje to mi powie czy warto ;)), a później drugiej koleżance (wiem, wiem cwana jestem... :P). Jako, że opinie zwrotne były pozytywne, dłużej nie chciałam się opierać i sięgnęłam do skarbonki ;). No i jako, że eye liner doczekał się wstawki na bloga, sądzić można, że moja opinia o nim także należy do pozytywnych :).

Eye liner reklamowany jest jako bardzo trwały - 12 h na miejscu, bez niespodzianek. I ja prawie zgadzam się z tą obietnicą producenta. Najlepszym przykładem na jego trwałość i niezawodność może posłużyć fakt, że towarzyszył mi w podróży do Liverpoolu. A zatem: rano (ok. 9.00) na oczy -> później pociąg w upale do Szczecina -> kilka godzin czekania -> bus na lotnisko -> trochę czekania -> przelot -> znów trochę czekania -> troszkę wzruszające spotkanie z rodziną -> dojazd do mieszkania -> z dwie godziny rozmów ->>> po 2-giej w nocy poszłam do łazienki się umyć, zabieram się za zmywanie makijażu, a kreska jak była, tak jest! Ciągle na swoim miejscu, ciągle w nienagannym stanie. Co mogę powiedzieć - brawo! To jednak jedna strona medalu. Ciągle się głowię od czego to zależy, ale raz jest tak jak na powyższym przykładzie, a raz na jakiś czas kreska odbija się na górnej powiece! Nie w całości, ale zostawia widoczny czarny cień w załamaniu. Tak więc z tego powodu moje "prawie" w stosunku do obietnic. Ale pomimo tych "złych dni" - naprawdę eye liner jest trwały i należy go za to pochwalić.


Jest i kolejna dyskusyjna sprawa - aplikator i jego precyzyjność. Flamaster ma cienką i giętką końcówkę, swobodnie i wygodnie maluję się nim po powiece. Wiem od koleżanki, że da się narysować nim cienką linię; co więcej nie tylko wiem, ale i prawie codziennie widzę. Ja z kolei (przez brak zdolności manualnych czy co??) cieniutkiej kreseczki nie jestem w stanie wykonać :/. Moja kreska to nie jest jakaś wielka krecha na pół oka - żeby była jasność ;) - ale nie jest to też idealna, cieniutka, precyzyjna linia. W sumie już się przyzwyczaiłam, że potrafię malować tylko takie swoje, troszkę grubsze, kreski na oku i mi to pasuje, więc znów - flamastrowy eye liner sprawdza mi się w tej roli doskonale ;). O tu macie taką roboczą kreskę na dłoni:


Póki co, a mam go od początku maja, nie wygląda by miał zaraz wyschnąć, nadal maluje tak samo i tak samo dozuje kolor (równo). Ciekawi mnie właśnie jak będzie się starzał, ale by się przekonać mam nadzieję, że jeszcze trochę poczekam :).

Na koniec wspólna fotka dzisiejszych bohaterów. Stylistyka opakowań mi się podoba - prawie czarny fiolet z domieszka różu (to akurat najmniej mi się podoba) i srebra:


PS. Mam nadzieję, że powoli przyszykowujecie się do kolejnego długiego weekendu :). Jakieś konkretne plany? Ja nie odpuszczę i liczę na co najmniej jednego grilla, choć pogoda na razie koślawa...

Pozdrawiam! :)

niedziela, 19 maja 2013

Gdzie byłam, jak mnie nie było ;)

Po leniwej majówce miałam niezły nawał pracy. Obawiałam się, że będzie dużo gorzej, ale powoli zaczynam radzić sobie ze wszystkimi zaległościami. Niektóre jeszcze przede mną, właściwie muszę za moment się zabrać za spóźniony esej. W każdym razie nie samymi obowiązkami żyje człowiek, a studia to czasami wręcz sama przyjemność ;)

Bo studiowanie to też wyjazdy terenowe :D. W miniony czwartek i piątek byłam na takim w Kórniku. Pogoda nam dopisała, było gorąco i słonecznie. W Kórnickim Arboretum przekwitały magnolie, kwitły bzy, a i azalie i różaneczniki czekały na swoją kolej rozkwitu. Urocze miejsce. Zwiedziłam też zamek, umacniając się w przekonaniu, że era typowych muzeów (papcie na nogi plus "niczego nie dotykamy!") mija. Dla mnie dużo bardziej atrakcyjne są wszelkiego rodzaju interaktywne muzea i formy zwiedzania, niemniej jednak rozumiem, że niektóre miejsca muszą zachować swój charakter i interaktywne po prostu być nie mogą. Drugi dzień również bardzo słoneczny, tak więc przywiozłam ze sobą spalone ramiona, a do tego kilkanaście ukąszeń komarów - hmmm.... sezon w pełni ;).

Podczas powoli kończącego się weekendu nadrabiałam też serialowe zaległości. (Wiem, wiem - zaległości mam nie tylko w serialach, ale czasami pokusa rozrywki silniejsza od zdrowego rozsądku ;)). Skończył się kolejny, 9. już, sezon Chirurgów. Serial ten oglądam stale od ponad 5 lat (on sam leci na antenie już dobre 9). Liczba niesamowitych i katastrofalnych wydarzeń osiągnęła już dawno poziom niemożliwego. Mimo tego coś mnie nadal przy tej serii trzyma... Zaczęłam nawet ostatnio wspominać wybiórczo pojedyncze odcinki ze wcześniejszych sezonów, ech to były historie najwyżej klasy. Do tego naprawdę dobra muzyka. Pewien odcinek przypomniał mi piosenkę. Specyficzną, skłaniającą do refleksji (mnie przynajmniej :P), taką melancholijną, trochę smutną, na pewno magiczną:

Kate Havnevik - Timeless:


czwartek, 9 maja 2013

Na co rozeszły się funty? ;)

Z Anglii jako pamiątki przywiozłam m.in.:

a) Primark'ową torebkę, małą, ze złotym łańcuszkiem. Kupując nie byłam do końca przekonana,
aktualnie podoba mi się z każdym dniem coraz bardziej ;) (£3)


b) 3 gumki do włosów (plus jedną dostałam w prezencie). Uaktywniła się moja kokardkowa mania. Miałam wielką ochotę na zakup gumki z kokardką, co jest nie do końca zrozumiałe, jako, że BARDZO rzadko wychodzę "do ludzi" w związanych włosach. Po latach noszenia rozpuszczonych, ciężko mi się przełamać do look'u z upiętymi jakkolwiek włosami. Ale może kokardki pomogą? ;) (£2)


c) coś pysznego! Pysznego to mało powiedziane; coś smacznego i zdrowego! Dwie paczuszki suszonych (gently baked) owoców: gruszka i mango. Mango zdobyło moje podniebienie! Jest (tj. było :P) pyszne, bardzo "mangowe", kwaskowate i słodkie zarazem. Muszę koniecznie znaleźć odpowiednik tych produktów w Polsce, szczególnie wspomnianego mango, bo to świetny patent na zdrową i smaczną przekąskę,
którą można wrzucić do torebki i podjadać w dzień. (£3)



PS. Tłem dla pierwszych trzech zdjęć została, kupiona także w UK (i a jakże, także w Primarku), długa letnia sukienka (£13). Mamy gorącą wiosnę, tak więc sukienka już dziś zaliczyła swój debiut. Należy on do udanych ;). Kolory może nie są wiosenne, jasne ani pastelowe, ale nie można odmówić im uroku ;).

wtorek, 7 maja 2013

Piosenka dnia

Dawka motywacji dla mnie z ostatnich dni:

OneRepublic - I lived:



" I, I did it allI, I did it all
    I owned every second
    That this world could give
    I saw so many places
    And things that I did
    Of every broken bone
    I swear I lived

poniedziałek, 6 maja 2013

Handmade'owy update

Kiedyś, dawno temu chwaliłam się swoją twórczością - KLIK . Tak się złożyło, że druga część majówki to w moim wykonaniu nie tylko spacerowanie, wypady na zakupy, oglądanie filmów czy siedzenie przed komputerem. Czas spędziłam też trochę bardziej kreatywnie. Od rozpoczęcia przeze mnie haftowania obrazka kobiety w towarzystwie trzech terierów minęło ponad 9 miesięcy, ale teraz już bliżej do końca, niż dalej. Widać coraz więcej, a i efekt podoba mi się coraz bardziej. Dużo pracy, dużo czasu, ale warto :).



Kreatywność nie została zesłana na mnie jednak w celu wykonania obowiązków związanych ze studiowaniem. Nie będę narzekać, bo sama dobrze wiem, że wolnego czasu było całkiem sporo. Zamiast sobie w brodę pluć, mocno motywuję się przed jutrem, czyli powrotem do szarej (bez przesady - pogodę mamy coraz ładniejszą) rzeczywistości i zabraniem się za różne prace. Szykują się dni pełne obowiązków, ale skoro trzeba, to trzeba i użalanie się nic nie pomoże.

Pomoże za to na pewno świadomość, że kolejna długa przerwa już pod koniec miesiąca! :D

niedziela, 5 maja 2013

Trochę ruchu

Na pogodę w majówkę nie wolno wręcz narzekać! Zima co prawda strasznie nas wszystkich wymęczyła, długa była i przeciągała się w nieskończoność. I choć na usta mi się ciśnie, że w ostatnie dni było zbyt chłodno, to jednak pełne słońce każdego dnia nadrabia temperaturowe braki ;). Bo w Słupsku faktycznie - od 30 kwietnia praktycznie każdego dnia świeci słońce i aż miło wyglądać za okno.

Postanowiłam nie tylko wyglądać, co ruszyć swoje cztery litery na krótką przechadzkę po okolicy. Przechadzka okazała się nie być krótka, a okolica spaceru oddalona od domu, tak więc przechadzka połączona została z małą samochodową wycieczką. Dość straszne, że mamy pierwszy tydzień maja, a drzewa w większości nagie i bez liści, i dopiero teraz kwitną forsycje (z reguły krzewy te zakwitają pod koniec marca!). Nie mniej jednak z każdym dniem pąki są coraz bardziej nabrzmiałe, zieleń coraz bardziej nasycona, a i słupek rtęci w termometrach powolutku, ale sukcesywnie podąża w górę. Osobiście czekam też na jakąś burzę, bowiem nasłuchałam się ludowych przesądów na jej temat i w sumie zwiastowałaby same dobre rzeczy: 
* nie będzie po burzy już przymrozków; 
* dopiero po burzy, jak ziemia przegrzmiała, można na niej siadać - więc na razie nici z pikników na trawce; 
* i ostanie dla pływaków - wchodzi się do wody także dopiero po burzy. 
Tak więc cieszmy się, jak już pierwsza burza przyjdzie ;). (Nie żebym specjalnie wierzyła w te ludowe wierzenia, ale skoro już takowe zasłyszałam, to pomyślałam, że Wam sprzedam :P)

Zrobiło się strasznie meteorologiczne, a nie do tego chciałam post sprowadzić. Chciałam Wam pokazać parę ujęć z moich spacerów :). Zawitałam do stolicy Krainy w Kratę - do Swołowa. Jest to urocza wioska pod Słupskiem, w której zachowany został dawny układ architektoniczny z centralnie położonym stawkiem i kościołem przy nim, z mnóstwem chat szachulcowych, a nowsze budownictwo jest stylizowane właśnie "w kratę". W kilku obiektach we wsi mieści się Muzeum Kultury Ludowej (klik), ale cała wieś to spokojne miejsce do spacerów w nieco idyllicznym i sielskim klimacie. Ostatnio ciągnie mnie na powrót do moich ukochanych koników, dlatego wybrałam na spacer miejsce, w którym można takowe spotkać. Niestety nie pomyślałam o zabraniu paru marchewek, tak więc nie miałam ich jak przekupić na podejście do mnie :(. Gapa ze mnie.




Koniki! ^^

Agresywne swołowskie koty ;)

Kot mniej agresywny ;)

Gęsi też agresywne :P choć nie wyglądają, ale wiedzcie, że z gęsią rodziną się nie zadziera! To drobiowa mafia ;)


Spacerowałam też niedaleko słupskiego Stawku (nie wiem czy ma jakąś inną nazwę, nie sądzę ;) ) - dość urocze miejsce, bywam tam naprawdę rzadko, bo można powiedzieć jest na drugim końcu miasta od mojego miejsca zamieszkania. Zaraz obok Stawku płynie Słupia, którą także obfotografowałam (to akurat z powodu mojej pracy inż. ;) ).

Słupia, fragment Stawku po lewej


A Wy korzystacie z pogody i spacerujecie w wolne dni? Ja nie jestem typem piechura, ale nie wybaczyłabym sobie siedzenia w domu w tak słoneczną pogodę :)

Pozdrawiam!

sobota, 4 maja 2013

Moja piękna Walia!

Pierwsza część majówkowego wypoczynku już za mną. Jak pisałam w poprzednim poście poleciałam do Liverpoolu i ze smutkiem trzeba przyznać, że wypad już się skończył. Pozostały dobre wspomnienia, drobne zakupy i dość spora liczba zdjęć. Czekam na kolejną okazję do wyjazdu, bo muszę przyznać, że pomimo, iż Wielka Brytania nie jest tropikalną wyspą, dla mnie jest na swój sposób egzotyczna i inna. A ja uwielbiam podróżować i takie różne inności poznawać :).

Co by tu napisać na temat mojego wyjazdu? Jeśli o samo miasto chodzi niewiele się zmieniło przez ostatni rok (wytrwali Czytelnicy może sobie przypominają moją relację z ubiegłorocznej majówki w UK, dla innych:  część I, część II, część III, część IV i ostatnia - rozpisałam się, co nie? :P). Ale w kilku słowach: sklepy nadal stoją, a ich zaopatrzenie powoduje u mnie oczopląs, drgawki spowodowane ekstazą i totalną rozpacz z powodu marnej zawartości portfela ;). Muzea i budynki też są, tym razem nie odwiedzałam niczego w samym Liverpoolu. Tym razem wybraliśmy się na jednodniowy podbój Walii

Walia - to kraina już przeze mnie ukochana ;). Z jednej strony góry, z drugiej morze. Słoneczna, choć zbyt wietrzna pogoda. Na koniec sielsko-wiejskie widoki, stada pasących się owiec plus rozsiane po okolicy warownie rodem z średniowiecza: pełne tajemnic i historii wieków średnich - coś pięknego i wspaniałego.

Pozwólcie, że pokażę Wam trochę średniowiecznej (i nie tylko) Walii na zdjęciach :)

Jak na zdjęciu - LLandudno. Uroczy kurort w Walii, z długą promenadą pełną białych kamieniczek (przywodzi mi na myśl Lazurowe Wybrzeże) oraz długim (376 m) zabytkowym molo.




Rezerwat przyrody Great Orme.

Dla mnie bezimienny zamek gdzieś przy drodze do Conwy.

Zatoczka w Conwy.



Zamek w Conwy. Jeden z najbardziej okazałych walijskich zamków. Wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.





 

Wracamy do Liverpoola:

"Another place" - sztuka w przestrzeni, na plaży i po części w morzu, Crosby Beach, Liverpool.
Rzeźby autorstwa Antony'ego Gormley'a. Jest ich ponad setka! Robią niesamowite wrażenie tak stojąc rozsypane po plaży. Niestety było tak wietrznie (spójrzcie na wzburzone morze), że wygnało nas szybko z plaży - nie było więc sesji przy samych postaciach.

Kawa i ciacho dobre po każdych wędrówkach - zwiedzanie czy zakupy, smakuje tak samo pysznie! ;)

 J&J - dziękuję! <3