niedziela, 13 maja 2012

Liverpool cz.I

Zawsze chciałam dużo podróżować, zwiedzać i przekazywać swoje wrażenia innym. Odkąd mam taką możliwość na blogu cieszę się, że mogę pisać między innymi o swoich wojażach. Jednak obawiam się, że prowadzenie dziennika stricte podróżniczego raczej by mi nie wyszło...

Od kilku dni próbuję zabrać się za opisanie swoich wrażeń po wizycie w Liverpoolu. Jest ciężej niż sądziłam. Wychodzi na to, że wolę coś opowiadać niż opisać, gdyż to drugie to dużo trudniejsze zadanie. Nikt się o nic nie zapyta, nie poprowadzi wypowiedzi w odpowiednim kierunku. Dodatkowo mówiąc mogę wstawić wiele dygresji i nie trzymać się w porządku, co w przypadku opisu jest konieczne.

Jednak pomimo tych przeciwności postaram się napisać Wam to i owo ;). Od razu się zaznaczyć, że pomimo pewnego zawodu Wielką Brytanią, już szukam w kalendarzu wolnych terminów, a do skarbonki odkładam kolejne złotówki na powrót do Liverpoolu :D. A czego dotyczy moje małe rozczarowanie? Zawsze w głowie miałam pełno (pozytywnych) stereotypów na temat Anglików. Dżentelmeni w melonikach, eleganccy, powściągliwi, pijący herbatę five o'clock. No i jeszcze ten wspaniały, przeseksowny, zasłyszany w filmach brytyjski akcent!

Zawiodłam się, bo z brytyjskiej mowy nie rozumiałam prawie nic. Scouse accent jakim posługują się mieszkańcy Liverpoolu jest trudny do zrozumienia dla osób, które z angielskim miały do czynienia jedynie na lektoratach. To nie tylko sprawa akcentu, ale również innego słownictwa. Przez wielu scouse jest traktowany jako akcent i dialekt w jednym. Jako, że Liverpool ma industrialną historię, mówi się, że ów dialekt to "w 1/3 walijski, w 1/3 irlandzki i w 1/3 catarrh (niedrożność dróg oddechowych spowodowana w tym wypadku zanieczyszczeniem powietrza). Polecam poszukać na YT filmików z tym i przekonać się samemu w jakim stopniu zrozumiecie ich wypowiedzi. Powiem tylko, że Hugh Grant nie takim angielskim się posługuje ;).

Co do dżentelmenów - takowych nie spotkałam. Widziałam za to ogrom średnio trzeźwego towarzystwa z pokaźnymi mięśniami piwnymi. No cóż... widać nie bez powodu Kraków na turystów z Wysp trochę narzekał. Oczywiście w Polsce mamy również konkretne przykłady zamiłowania chmielowego trunku, rzekła bym jednak, że Anglicy zaczynają go spożywać troszkę wcześniej. Do tego są niewiarygodnie głośni. Do tego można się przyzwyczaić i nawet powinniśmy się po części nauczyć, bo Polacy w takim środowisku wychodzą na ludzi chłodnych, opanowanych, cichych i zupełnie nie żywotnych ;). Więc polecam trochę więcej wigoru! Bo do Hiszpanów nam daleko, a okazuje się, że nawet i do Brytyjczyków ;).

Jeszcze jedna mała negatywna uwaga - w samym Liverpoolu za czysto nie było. Zdecydowanie za mało koszy na śmieci w przestrzeni publicznej. Myślę, że większa ich liczba rozwiązała by ten problem - na to zwróciłam uwagę, bo to już takie moje małe "zboczenie zawodowe" przyszłego inżyniera gospodarki przestrzennej ;).




Ale czas przejść do jakiś konkretów, bo jesteście gotowi pomyśleć sobie, że wyprawa na Wyspy mi się nie udała. Nic takiego! Jednoznacznie i (niestety) niepoetyckim językiem muszę stwierdzić,że było zajebiście! Nie rozczarowałam się, spędziłam z Siostrą, Szwagrem i Psem jeden z moich najlepszych wyjazdów. Całkiem sporo widziałam i pozwiedzałam, poszalałam po sklepach, chodziłam na spacery. A do tego miałam nareszcie cały tydzień, by pobyć z osobami, które kocham, a z racji odległości nie widzę się z nimi tak często jakbym chciała.

Ale zacznijmy od początku... Pojechałam na lotnisko Ławica w Poznaniu, gdzie byłam po raz pierwszy. Był wieczór, do tego święto (1 maja) więc sprawnie przejechałam przez miasto i dotarłam do terminalu. Bagaż zmieścił się lekko w limicie bagażu, było ciepło, a oczekiwanie na lot nie dłużyło mi się zbytnio. Zdążyło się ściemnić na zewnątrz, kiedy wsiadałam do samolotu. Leciało całkiem sporo osób, trochę Anglików, dużo dzieci - mimo wszystko udało mi się zająć miejsce pod oknem. Z czego niezwykle się cieszę, bo uwielbiam patrzeć za okno w czasie lotu! (takiego szczęścia nie miałam w powrotnej drodze, kiedy samolot był całkowicie zapełniony i nie zdążyłam zająć miejsca przy okienku). Ale dobrze, że dobre miejce miałam chociaż w jedną stronę. Poznań w nocy widziany z góry wygląda totalnie olśniewająco: główne arterie miejskie równo oświetlone, Stadion Miejski rzuca się w oczy, Arena również, a ślimaki drogowe - zjazdy z  autostrady wyglądały jak prosto z LA! :D Do tego nie miałam pojęcia, że Poznań jest tak ogromny! Żałuję, że nie wyszły mi żadne zdjęcia, są naprawdę kiepskiej jakości.

Lotnisko w Liverpoolu położone jest nad samym morzem, więc z lądując masz wrażenie, że zaraz wylądujesz w wodzie :P Dodatkowo jak ja leciałam chmury były wyjątkowo nisko, więc jak nagle z nich wylecieliśmy okazało, się że ziemia jest bardzo blisko! 


Jako, że myśląc Liverpool mamy naturalne skojarzenie z zespołem The Beatles nikogo nie powinno zdziwić, że Port Lotniczy nosi imię jednego z członków grupy Johna Lennona, wraz z cytatem. Zaraz obok była, również znana, Yellow Submarine, której jednak (nie wiem czemu) nie utrwaliłam na zdjęciu.

Strasznie długi będzie ten post ;) nic dziwnego skoro piszę o dwóch dni :P. Napiszę więc Wam jeszcze o wycieczkach krajoznawczych po Liverpoolu w pierwszych dniach. Odwiedziłam dostępny do zwiedzania dla wszystkich budynek sądu z dawną salą rozpraw, aresztem i więzieniem (z narzędziami tortur). Było to o tyle fascynujące, że to niby-muzeum było po części interaktywne! Po pierwsze można było zasiąść na miejscu sędziego, wejść do celi w areszcie czy w więzieniu. W areszcie były głośniki, z których po wejściu do celi słychać były rozmowy prosto z sali sądowej! Stojąc w miejscu oskarżonego słychać więc było obrady jakie nad głową być może skazanego się odbywały. Ciekawe to było. Podobnie w więzieniu, słychać było dawne odgłosy tego miejsca... Czasami aż mrożące krew w żyłach, tym bardziej gdy zwiedzało się sale ze ścianami pokrytymi portretami i aktami skazańców.



Była w tym budynku jeszcze jedna ciekawa atrakcja. Spróbowałam jej na "własnym nosie"... Odważyłam się poznać zapach XVIII w. Anglii... kanalizacja i ścieki, ludzki pot, dym przemysłowy i zepsute jedzenie - do wyboru, kto co lubi ;) Ja nie polecam zaciągnąć się żadnym:


Jadąc do Liverpoolu wiedziałam, że zrewitalizowane Doki Alberta stanowią tam niemałą atrakcję. Co więcej znajdują się na światowej liście dziedzictwa UNESCO. Byłam totalnie oczarowana tym miejscem. Widok ceglanych budynków i czerwonych kolumn od teraz już zawsze będzie mi się kojarzył z Liverpoolem. W Dokach jest całkiem dużo atrakcji dla turystów: Muzeum Niewolnictwa, Marynarki Wojennej, Titanica (do wizyty w Liverpoolu nie wiedziałam, że portem macierzystym dla Titanica było właśnie to miasto ;) ). Znajduje się tam również Tate Gallery z eksponatami sztuki nowoczesnej (przyznam się od razu, że jej nie rozumiem). Jest mnóstwo kafejek, sklepików (z różnorodnymi słodyczami, z pamiątkami, z książkami, itp.). 

   

Albert Dock to magiczne miejsce, kwitnące życiem towarzyskim, zadbane i zapadające w pamięć. Cała linia brzegowa w Liverpoolu jest dobrze wykorzystana i zaprojektowana. Dodatkowo mówi się, że to jeden z najładniejszych waterfront'ów w Europie.

Odwiedziłam również World Museum, coś na kształt muzeum historii naturalnej. Naprawdę ciekawe eksponaty ukazujące zarówno życie zwierząt (od dinozaurów, przez zagrożone ekosystemy na świecie, po morza i oceany), jak i dorobek ludzkości (kultur rzymskiej, greckiej, anglo-saskiej, hinduskiej, azjatyckiej, afrykańskiej). Jednak znudziło nam się przemierzanie sal wystawienniczych więc inne muzea sobie darowaliśmy, ruszając w miasto i poznając prawdziwe oblicze Liverpoolu :D


Na dziś to tyle. Zapraszam Was jednak już niedługo na "Liverpool cz. II" :):):)

Pozdrawiam mocno!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz