piątek, 26 kwietnia 2013

Majówka!

Majówkę czas zacząć :D

Ja przynajmniej mam to szczęście i sposobność by rozpocząć moją majówkę na kilka dni przed jej oficjalnym terminem ;). 
I jako, że wybieram się na kilka dni za granicę, chciałam Was uprzedzić o mojej nieobecności. :)

Co więcej chciałam Wam życzyć:
duuuużo odpoczynku, Słońca i ciepła w nadchodzący oraz kolejny weekend!!!

Bawcie się dobrze!


***
LIVERPOOL - Welcome back!


niedziela, 21 kwietnia 2013

Sobotnie dogadzanie

Komputer prawie szczęśliwie wrócił z naprawy. Działa, ale nadal nie do końca - zauważyłam pewne niepokojące objawy. Niestety nie mogę na razie pozwolić sobie na zanoszenie go do reklamacji usługi reinstalacji systemu, bo potrzebuję go wyjątkowo w najbliższym czasie. Mam nadzieję, że w czasie długiego weekendu tą sprawę uda mi się ostatecznie i do końca załatwić.

Dzięki Bogu już mamy niedzielę. Praktycznie kolejny weekend się kończy :/. Trochę odpoczęłam, ale przede mną jeszcze jeden ciężki tydzień - później długo oczekiwana laba ;). Laba... powiedzmy, że laba, bowiem na czas wolnego (u mnie to od 26 kwietnia, aż do 5 maja :D) mam wpisane w kalendarz całkiem sporą listę obowiązków do odhaczenia. Ale szykują się nie tylko zobowiązania, również przyjemności! :D

Dogadzać zaczęłam już sobie w sobotę. Strasznie mnie ssało na coś słodkiego, a niestety wszystkie zapasy z mieszkania zostały już dawno spożyte. Podskoczyłam więc do pobliskiego Fresh'a po ratunek dla mojego tęskniącego za węglowodanami żołądka. W sklepie na półce rzuciła mi się w oczy mieszanka do wypieku babeczek z Gellwe i szybko trafiła do mojego koszyka. Tak, wczoraj był zdecydowanie dzień na muffiny! ;) Przygotowanie okazało się bajecznie proste (czego innego wymagać, od gotowej mieszanki? :P) - sprawnie i szybko na talerzu zagościło 12 babeczek. Mocno czekoladowych, z kawałkami białej i ciemnej czekolady. Pyyycha!

Z takiego zestawu....
... po połączeniu i zmiksowaniu wyszło najpierw to...
 
... a na sam koniec to ;)
Palce lizać!
Na dziś została reszta muffinów, do tego podróba Delicji. Byłam przekonana, że kupuję Delicje, jednak później okazało się, że to ich imitacja - "Pasja smaku". Nie tak smaczna moim zdaniem. No ale jak ssie to się nie wybrzydza :P

Miłego weekendu, póki jeszcze trwa!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Złośliwość rzeczy martwych

Mało co mnie tak denerwuje i smuci jak niedziałający sprzęt, na którym do tej pory mogłam bezawaryjnie polegać. Z zaskoczenia awaria dosięgnęła mojego laptopa, odbierając mi nie tylko centrum rozrywki, ale także pracy. Moje stanowisko dowodzenia poddało się usterce, pozostawiając mnie motającą się we własnej bezradności. 

Bezradność to uczucie, którego szczerze nienawidzę, które powoduje u mnie stan agresji, zdenerwowania i "bez-kija-nie-podchodź". Czasami też bezradność zamienia mnie malutką, młodziutką i głupiutką osóbkę, której odpowiedzią na wszelkie niepowodzenia jest rozpaczliwy szloch. Tym razem jednak zdecydowanie bliżej mi do zachowań z pierwszej opcji, tym bardziej, iż zła jestem, że brak mi i wiedzy, i cierpliwości by samodzielnie naprawić swój komputer. Czeka go wizyta w serwisie - oby sprawował się lepiej po powrocie z przymusowego urlopu. 

Podobno ściany mają uszy... a sprzęty? ;) Bo owszem zdarzało mi się grozić memu laptopowi wymianą na inny model, ale żeby od razu taki bunt? ;) Ze wstępnej diagnozy wynika, że padł sterownik dysku twardego... Mi to za wiele nie mówi, ale brzmi dość groźnie. Jutro się przekonam, co uda się z komputera uratować... Życzcie nam powodzenia! :)

środa, 10 kwietnia 2013

Królewska poczta

Jeśli do mojej skrzynki trafia przesyłka z takim znaczkiem:


z miejsca sprawia, że jestem wniebowzięta :). Naprawdę kocham niespodzianki, a że te przesyłkowe nie zdarzają się często, każdy taki pakuneczek to przeżycie niczym podczas rozpakowywania bożonarodzeniowych prezentów :D. Tak więc mam frajdę ;). 

Tym razem zawartość przesyłki przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Z okazji minionych urodzin otrzymałam m.in. śliczną kartkę z życzeniami oraz książkę. I to nie byle jaką! Brytyjskie wydanie The Hobbit - J.R.R. Tolkien. W oryginale! Hobbit to może nie jest moja ulubiona książka, ale Tolkien to zdecydowanie mój ulubiony pisarz, artysta, mentor. Po prostu nie mam słów, by opisać jak nie mogę wyjść z podziwu nad jego fascynującą osobą. Cóż to za Mózg - stworzył świat od podszewki, alternatywną rzeczywistość tak kompletną, że aż ciężko uwierzyć, iż Śródziemie nie istniało naprawdę. Więc cieszę się ogromnie, że będę miała możliwość przeczytać coś dokładnie tak, jak Tolkien to napisał: w jego ojczystym języku, bez zmian wymuszonych tłumaczeniem.



Dodając do tego staranne wydanie z kopiami rysunków samego Tolkiena wewnątrz, mamy egzemplarz idealny!



Kolejny punkcik mogę sobie wykreślić z listy marzenio-pragnień :D. Jakiś czas temu wpisałam na nią posiadanie (i co ważne, a może być trudne) przeczytanie właśnie Hobbita i Władcy Pierścieni w oryginale. Ale o czytaniu i to po angielsku innym razem ;).


Na koniec przesłanie ze sklepowej reklamówki, w którą zapakowana była książką. Genialny tekst do umieszczenia na siatce z księgarni:


Dziękuję Siostra! :*

niedziela, 7 kwietnia 2013

Życiowa motywacja


Dzięki facebook'owi i linkom od znajomym wpadłam na 20-minutowy wykład, który polecam absolutnie każdemu. Motywuje mnie 1000 razy skuteczniej niż wall Ewy Chodakowskiej na fb ;) i jej wieczne "fruuuwam"*...



Nie będę pisać dużo. Każdego najdą własne przemyślenia. Poświęćcie 20 min. Naprawdę warto.

* Nie mam nic absolutnie do p. Ewy. Wydaje się wspaniałą osobą, odwala kawał dobrej roboty. Ma fajne ćwiczenia, sama od czasu do czasu poruszam się trochę z jej treningami :). Jak ktoś śledzi jej wall'a to wie o czym piszę wyżej i mam nadzieję, że jest w stanie zrozumieć, że inteligentny wykład daje mi osobiście więcej niż "przytulanie" i wirtualne "wysyłanie pozytywnej energii".

sobota, 6 kwietnia 2013

Piosenka dnia

OneRepublic - If I Lose Myself


Wpadłam na tą piosenkę (i całą niezłą płytę Native) z pomocą Spotify. Sprytny program, ostatnio tylko z niego słucham muzyki. Nie mam konta premium, więc co 4-5 piosenek leci krótka reklama, ale da się przeżyć. Program umożliwia odnalezienie masy utworów, tworzenie playlist, słuchanie internetowego radia i wiele więcej. Jedyny minus jaki zauważyłam (poza reklamami, których można się pozbyć) to to, że niektóre piosenki nie są wyszukiwane choć są w bibliotece programu. Jak już dojdę, że dany utwór faktycznie jest w zasobach Spotify, chcę go odtworzyć, pojawia się info coś w stylu, że "dla mojej lokalizacji nie może zostać odtworzony". Hmmm.... dyskryminacja przestrzenna? ;)

piątek, 5 kwietnia 2013

5 kwietnia


Dziś mamy Dzień Bez Makijażu. 
Świętujecie??


Ja nie za bardzo :P. 
Może to źle (ba, zaryzykowałabym stwierdzenie, że bardzo niedobrze), ale przyzwyczaiłam się do make-up'u na twarzy i raczej stronię od wychodzenia "do ludzi" bez niego. Dlatego nie celebruję Dnia Bez Makijażu i dumnie prezentowałam dziś kreskę na oku w kolorze dark plum. Zdecydowanie przyzwyczaiłam się do kreski, więc moim ulubionym makijażem oka jest czarny lub kolorowy eyeliner. Trochę miewam problemy jeszcze z wyciągnięciem kreski w taki sposób, jaki chciałabym, ale jak to mówią: praktyka czyni mistrza. 

Dziś rano zauważyłam jednak, że terapia rzęs olejkiem rycynowym powoli zaczyna działać :). Mam wrażenie, że już bez tuszu zaczyna być widać moje rzęsy :D. Do tej pory ubolewałam, że "nagie" były zupełnie niewidoczne, choć po podrasowaniu ich maskarą nie mogę narzekać - nie jest ich jakoś szczególnie za mało i na szczęście nie są bardzo krótkie. Ciągle pamiętam sytuacje z akademika, gdy koleżanka w trakcie nakładania przeze mnie makijażu, wskazała umalowane oko mówiąc: "o Gosia ma rzęsy" i drugie, jeszcze nie pomalowane: "Gosia nie ma rzęs". Sądzę, że teraz w obu wypadkach rzęsy będą widocznie, choć wiadomo - po pomalowaniu prezentują się o niebo lepiej ;).

Ogólnie wiadomo - makijaż może zdziałać cuda. Wyrównuje koloryt, maskuje niedoskonałości, koryguje rysy twarzy, rozświetla, upiększa...  Nie rezygnuję z niego na co dzień, choć w weekendy daję skórze z reguły odpocząć. Nie mniej jednak niesamowicie zazdroszczę dziewczynom, które mogą sobie pozwolić na nie malowanie się, bowiem są właścicielkami cudnej cery, itd. Ile by się czasu rano zaoszczędziło... ;)

Pozdrawiam wszystkich z i bez makijażu! ;)

źródło: klik

Piękne kobiety wierzą w swoją inteligencję; kobiety inteligentne nie wierzą w swoją urodę.
Pablo Picasso

środa, 3 kwietnia 2013

Kokos w pierwotnej postaci

Wielkanocny najazd na dom już za mną. Dwa dni spędziłam dość aktywnie porządkując mieszkanie i robiąc ostatnie (niekoniecznie świąteczne :P) zakupy. Kolejne dni świętowałam dosłownie brzuchem do góry. Zapewne przybrało mi się trochę deko zważywszy na tradycyjne leniwe świętowanie, ale od tego są Święta i nie mam zamiaru ich sobie wypominać ;).

I choć wszyscy troje w domu ładnie czyściliśmy półmiski i talerze z różnorakich potraw i przekąsek, wyjeżdżając zabrałam ze sobą twardy orzech do zgryzienia - znów pisząc dosłownie. Przyjechał ze mną do Poznania kokos we własnej, nieprzetworzonej postaci. Jako, że zgryzienie z miejsca odpadało jako sposób na dobranie się do środka, musiałam wykombinować metodę jak dostać się do mojego tropikalnego smakołyku, tym bardziej, że pod ręką nie ma ani młotka, ani wiertarki, ani Taty ;).

Na moje szczęście sprawa okazała się dość prosta, tylko trochę czasochłonna. Wujek Google tym razem przysłużył mi się lepiej niż Tata i po zorientowaniu się w temacie mogę Wam napisać jak w sposób niewymagający (prawie wcale) wysiłku spożyć orzech kokosowy.

Może jeszcze na początek parę słów zachęty, dlaczego polecam dobieranie się do takiego trudnego zawodnika? Znów przydał się wszechwiedzący Google, który mówi - w skrócie i ogółem - że kokosy to bardzo zdrowe i bardzo smaczne orzechy. W środku orzecha znajduje się woda kokosowa (nie mylić z mleczkiem), która ma właściwości podobne do napojów izotonicznych - idealna na regenerację po wysiłku, to bogate źródło elektrolitów. Podawana prosto z kokosa woda zachowuje swoją sterylność i była w historii stosowana jako płyn fizjologiczny, czy nawet płyn do transfuzji - podobno skład wody kokosowej jest zbliżony do składu osocza naszej krwi (źródło - klik). Miąższ, śnieżnobiały i twardawy zawiera witaminy z grupy B, C oraz wit. C, a do tego m.in. kwas foliowy, potas (bardzo dużo potasu), żelazo, magnez, wapń. Można go dowolnie przetwarzać, a też zjeść bez obróbki - tak też i ja zrobiłam ;).

Wartości odżywcze:
http://www.tesco.pl/kulinarni-lowcy-smakow/t/kokos-kalorie

No okey. Kupiliśmy to "lekarstwo na wszelkie choroby" - tak mawia się na owoc palmy kokosowej i co teraz? Teraz przygotujmy mały ostro zakończony nóż (lub korkociąg), słomkę (lub miseczkę do wylania wody z kokosa do niej) oraz duży nóż "szefa kuchni".

W skorupce kokosa możemy zobaczyć trzy dziurki. Jedna z nich jest miękka i to właśnie przez nią dostaniemy się po kokosową wodę. Ostrym nożem wydłubujemy dziurkę (podobno można też korkociągiem):


Następnie umieściłam w dziurce słomkę i miałam iście tropikalnego drinka o smaku (wiadomo) kokosowym, ale do tego świeżym i orzeźwiającym. Wody w moim kokosie było całkiem sporo, warto zwrócić uwagę podczas zakupu, żeby nasz orzech mocno chlupał w środku. Da to gwarancję, że wody kokosowej będzie w jego wnętrzu pod dostatkiem, a sam owoc jest świeży.

Czy tylko mi się wydaje, że mój kokos przypomina pyszczek leniwca??? ;)
Po wypiciu soku z wewnątrz, musimy się dobrać do środka. Bierzemy nóż szefa kuchni i tępą(!) stroną noża uderzamy w poprzek orzecha. Jeśli trafimy we właściwe miejsce owoc szybko pęknie wydając ciekawy dźwięk. Ja musiałam mojego kokosa trochę poobtłukiwać, ale w końcu się udało ;)



Teraz to już czysta formalność z dokończeniem rozłupania:

Piękny widok, nieprawdaż? Prawie jak Bounty ;).
 Teraz chyba najtrudniejsza część. Wsuwamy mały nóż (może mieć okrągły "nosek") między miąższ a skorupkę i tak długo nim operujemy podważając miąższ, aż ten powinien sam odskoczyć od skorupki. Mnie się ta sztuka nie udała i wyciągałam wnętrze na raty ;). Na koniec brązową otoczkę z miąższu możemy usunąć obieraczką do warzyw lub nożykiem. I gotowe! :D


SMACZNEGO i ZDROWEGO!