niedziela, 26 października 2025

Rutyna zabija?

Być może, ale nie mnie... 

W ostatnim czasie, na przestrzeni paru tygodni, ale też właściwie od miesięcy, odnoszę wrażenie, że moje życie przejeżdża przez rollercoster. Zarówno pod względem wrażeń, jak i szybkości ich zadziewania się. Zbieram bardzo dużo nowych doświadczeń w pracy, jak i tych związanych z własnym M. Żyję w ciągłej huśtawce nastrojów: ekscytacja miesza się ze strachem, a odwaga z paniką. Odczuwam permanentny brak czasu - to chyba odbija się na mnie najmocniej.

Co mam na myśli mówiąc o rutynie, którą raczej straszy się w powiedzeniach i może kojarzyć się z powolnym pogrążaniem się w stagnacji? Ja tak o niej nie myślę. Sądzę nawet, że mi to dobrze organizowało czas i dzień. Poprawiało produktywność. Chroniło przed rozlazłością. 

To moja pora spać ustawiona na iphonie, zajęcia sportowe zapisane na konkretny dzień, do konkretnej grupy, to czas wolny, który mogłam spędzić przeglądając internety i na wysyłaniu wiadomości do znajomych. To regularność w suplementacji i trzymanie się diety, a więc i efekty z jej stosowania. (Akurat rutyna diety jest najmniej udaną, z niej potrafi mnie wybić każdy weekend lub dzień wolny, spotkanie towarzyskie lub lenistwo 🙈.)

A przede mną jeszcze parę wyzwań, w tym wydaje się największe, które trochę póki mogę odwlekam - wejście w tryb pracy zmianowej. Myślałam, że zanim do tego dojdzie ugruntuję się trochę, ukorzenię w nowej sytuacji. Nabiorę trochę ogłady z kulturą organizacyjną w pracy i złapię oddech po biurokratycznej części związanej z zakupem mieszkania. Myślałam, że odnajdę się na nowo w rutynie, którą porzuciłam pod koniec września. Że zbuduję sobie nową, tymczasową, bo doszłam do wniosku, że mało co mi daje takie poczucie stabilności jak moja własna rutyna. Ja nawet lubię to słowo, samo w sobie! 😊.

Niestety. Póki co moje wysiłki spełzają na niczym. Raz, że wejść w nową organizację z jej wyjątkowo skomplikowanymi procesami nie jest łatwo - pewności siebie w takich warunkach nie umiem nabyć w miesiąc. Codziennie w pracy działam na maksa, tworzę sobie kolejne synapsy w swym mózgu próbując raz, że zapamiętać, ale i jakoś ustrukturyzować potrzebną wiedzę. A gdzie jeszcze praktyka!! Dwa, że z mieszkaniem też jest jeszcze mnóstwo rzeczy do ogarnięcia, w tym takich, których się nie spodziewałam, bo - jak może już wiecie - nie planowałam kredytu, zakupu i właścicielstwa. Nie przygotowywałam się do tego, a jak ktoś opowiadał - to może i nie słuchałam uważnie. I teraz zaskakuje mnie, że: a to muszę się do "elektrowni" wybrać, a to do spółdzielni, a to pewnie z planowanym remontem również wyskoczy cała masa rzeczy, o których nawet nie pomyślałam 😨.

W tym wszystkim, dziejącym się symultanicznie, tak bardzo brakuje mi czasu. Towarzyszy mi stale uczucie, że go nie mam. I chyba z tego powodu myślę, że brakuje mi też rutyny - bo nie mam na nią czasu. Czas to luksus, na który mnie nie stać. Nie wiem kto to powiedział, ale powiedział mądrze 😎.

Boję się, żeby nie powiedzieć, że mnie to przeraża, że nie wiem jeszcze jak zareaguję na pracę zmianową. W systemie czterobrygadowym, czyli - dla mnie jeszcze myślącej że - zupełnie dociążającym. Nie wiem jak moje ciało zareaguje na nocki, pracę światek, piątek czy niedziela, albo pojedyncze zmiany dwunastogodzinne. O której będę spać po pracującej nocy, o której uda mi się zasnąć przed dniówką, czy.... Nic nie wiem 🤷‍♀️. W pamięci mam okres 3-miesięcznej pracy w hotelu, gdzie pracowałam w systemie dzień/noc po 12h i pamiętam, że dni leciały mi przez palce: dzisiaj nic nie zrobię, bo to jest dzień przed nocką i muszę się wyspać, a jutro nic nie zrobię, bo jestem po nocce. To był dla mnie dramat. Ja naprawdę do produktywności muszę się zmuszać, a taka łatwa wymówka jaką jest praca będzie na wyciągnięcie ręki. A w życiu jest jeszcze tyle do przeżycia. Jakie ja mam nadal plany związane z pokojem pasji Gosi! Nie chcę skończyć w stagnacji, między zmianą a zmianą (nie życiową, a służbową). 😱.

I dlatego, ze względu na powyższe, nadziei upatruję w powrocie do rutyny. Może nie per dzień tygodnia, ale może sprawdzi mi się, że "przypnę" ją do zmian. Coś po nockach, coś przy popkach. Pory posiłków też już sobie rozpisałam (tak działam z dietą), ale nie wiem jak będę spać, więc sztywne ramy na razie są bez sensu. Chociaż rozpisałam sobie też scenariusze w zależności od godzin spania 😉. Samo planowanie jakiś rozwiązań też mnie uspokaja w obecnej sytuacji.

Z trzeciej strony wiem, że jeszcze daleka droga do stabilizacji i usadowienia się w nowych ramach. Listopad i grudzień to oprócz pierwszych miesięcy pracy zmianowej, będzie to też czas remontu i przeprowadzki. Mam za sobą trzy przeprowadzki, a z mieszkania na mieszkanie rośnie u mnie ilość rzeczy, które mam (w tym meble), że możecie mi wierzyć - stresuje mnie ta wizja i zbliżający się termin. Remont, choć robię dla siebie i pod siebie, stresuje mnie jeszcze bardziej ze względu na koszty. Jak myślałam, że stres się skończy z zakupem mieszkania - byłam bardzo w błędzie.

Czy znajdę w najbliższym czasie jakiś sposób, jak poradzić sobie z natłokiem zadań, tematów, decyzji i myśli? Co jeszcze mogłabym zrobić, jakiego narzędzia spróbować? Oprócz planowania, że kiedyś będę żyć idealnie rutynowym życiem, pomaga mi też ubranie tego co przeżywam w słowa i ich spisanie, dlatego to robię. Ciutek mi lepiej, po weekendzie, który minął nawet nie wiem kiedy i był skrajnie emocjonujący. Ale zyskałam w nim ekstra godzinę - LUKSUS! 💛

Rutyna pomaga mi też TO ENJOY LIFE 🥰
I cake także lubię 😉 

czwartek, 16 października 2025

Nieznajomość prawa szkodzi!

Ostatnio nachodzi mnie myśl, że powiedzenia i mądrości ludowe są naprawdę... mądre. Może to trochę jak z horoskopami, że właściwie zastosowane dają odniesienie i wytłumaczenie do naprawdę wszystkiego i w każdej sytuacji. Ja powołuję się na nie bardzo chętnie, a pozostając w tematyce z ostatniego posta, czyli czasopism, do dzisiaj pamiętam, że gdzieś kiedyś czytałam taki felieton o "mądrościach łopatą pisanych" - nie pamiętam niestety tytułu, ale było tam nawiązanie do łopaty. Chyba w odniesieniu do toporności niektórych związków frazeologicznych lub ich takiej uniwersalności, że aż można to porównać do wyświechtania.

I w sumie racja. Jak wyżej napisałam: każde powiedzonko można zastosować w wielu kontekstach. A jak myślę sobie o mojej obecnej sytuacji, to tytułowa nieznajomość prawa nad wyraz mi szkodzi. I kosztuje.

Żeby nie było - nie doszło (jeszcze 😉) z mojej strony do złamania lub pogrywania sobie z prawa grożącego poważnymi konsekwencjami, ale mam w sobie realny strach przed faux pas lub - w odniesieniu do firmy - prawa złamaniem. 

Doświadczam ostatnio nowych rzeczy - zawodowo, jak i prywatnie, gdzie zakup mieszkania to szkoła prawa, administracji i finansów. Ja jako dusza jednak bardziej artystyczna niż ścisła, w świecie prawniczo-bankowego żargonu jestem niczym płotka wśród rekinów. To dla mnie przytłaczające, niezrozumiałe, po ludzku - trudne. Stresuje mnie fakt, że nie rozumiem, że nie znam tych słów i ich zlepków. Nie rozumiem o czym stanowią przepisy i trzeba sporo mi poprzekładać z polskiego "na nasze", żeby rozumiała. I raz, że nie lubię nie rozumieć i źle się z tym czuję, a dwa, że sporo potrafią kosztować usługi takich "tłumaczy".

A wszystko to piszę w takim kontekście, że jako obywatel czy pracownik mamy pewne obowiązki i reguły do przestrzegania, których złamanie lub w których pomyłka może grozić konsekwencjami. W obu przypadkach nie wybroni nas postawa "ja nie wiedziałam". Może zminimalizuje konsekwencje, ale skoro mleko i tak się rozleje...

Żeby nadać szerzy kontekst wypełniałam sobie deklarację do urzędu i niby są do niej samouczki (ach, ta magia AI!) i podpowiedzi, a i tak odpadłam po dwóch nieudanych próbach. Może nie tyle nieudanych, co naprawdę nie wiedziałam jak to wypełnić, co wpisać w deklarację, a pomna dwóch czynnych żali do Urzędu Skarbowego chcą uniknąć kolejny raz kłopotów lub dodatkowych akcji, z wielką prośbą musiałam wrócić do swojego doradcy... Znów. Który nie robi tego z dobroci serca lub powinowactwa, a jednak z charakteru swojej pracy.

Tak myślę jeszcze, że sprawę mojego bycia "dzieckiem we mgle" wśród przepisów praca, spraw administracyjnych i bankowych wyniosłam z domu. Nie dlatego, że był to jakiś nadmiernie biedny i zacofany dom, ale właśnie dlatego, że był to dom zupełnie przeciętny. Nikt z nas nie był przedsiębiorącą, nikt nie ma takiego wykształcenia lub znajomości. Zawsze zgodni z prawem, ale też dający się jak najbardziej oskubać - bo nieznajomość prawa szkodzi w dwójnasób. Teraz już znam ludzi, dla których kreatywne zarządzanie to chleb powszedni, jednak nie jest to moja pierwsza linia kontaktu, do której zwrócę się z prośbą o pomoc (z różnych powodów, ale o tym innym razem). Dlatego jestem głęboko przekonana, że dobry start to nie tylko "dziani" rodzice, ale także te wartości i umiejętności niematerialne, które wynosimy ze środowiska, z którego startujemy. I podpisuję się rękoma i nogami pod postulatami, żeby polska szkoła w końcu uczyła umiejętności praktycznych! Podatkowych, bankowych, administracyjnych. Szkoła, a może potem i studia na początku, gdzie obowiązkowa jest filozofia o.O, a nie system podatkowy.

Ech, zostawiam te deklaracje, sama i tak nie ogarnę, a czeka na mnie smaczna kolacja. A jedzonko nie jest skomplikowane. Jedzonko lubię 🥰.



Zdjęcie nie powiązane z prawem, ale to tak dobre wegańskie gofry, że mi osłodzą stres związany z urzędowymi doświadczeniami z dzisiaj 😉 przepis: IG: beznabialu

poniedziałek, 13 października 2025

Znak(i) na papierze

Indoktrynowana mądrą częścią mojego Instagrama od dłuższego czasu wiedziałam, że jest takie mądre czasopismo jak "Pismo". Światopoglądowe, twórcze, z ciekawą i pogłębioną tematyką. Długo się opierałam, aż trafił w moje ręce numer o fabrykach jedzenia. A, że to trochę zainteresowanie zawodowe skusiłam się na ten - nomen omen - smaczny kąsek.

W tym samym czasie moja bliska znajoma, również zainteresowana tematyką numeru, zakupiła miesięcznik "Znak". Też był numer o jedzeniu, poświęcony złu jakim jest, a może nie jest, cukier. Na temat cukru i niezdrowego jedzenia, temat mocno odmieniony przez przypadki wszystkich literatur naukowych, mód i diet, "Znak" zgłębiał. 

Wymieniłyśmy się magazynami i powiem Wam, że ja w "Znaku" przepadłam. Nie wiem czy to kwestia tego, że byłam już po intelektualnej rozgrzewce "Pismem" czy jednak styl przypadł mi do gustu bardziej, ale "Znak" mi siadł i tak trafiły w moje ręce dwa kolejne numery. I czuję, że to nie będą ostatnie.

Wrześniowy numer "Znaku" tak ze mną wyjątkowo rezonuje: tematyką, historiami, tekstami, momentami całymi zdaniami, że stwierdziłam, że muszę to odnotować. Nie jest łatwo na co dzień prowadzić ze znajomymi ożywione dysputy w odniesieniu do fachowej literatury, w taki mądry i kulturalny sposób, a czytanie tych dwóch gazet daje mi takie poczucie dyskusji. I chęć, żeby z kimś te tematy przedyskutować dalej. Przewagą "Znaku" nad "Pismem" jest dla mnie - kurczę, trochę słabo się przyznać 🙈 - ale "Znak" napisany jest prostszym językiem. 

Tematem numeru jest produktywność, więc jest artykuł o zmianach w firmach względem różnych rewolucji przemysłowych, ale i cały reportaż o... nudzie. Ten artykuł bardzo mi się podobał, nie sądziłam, że nuda może być tak skomplikowanym stanem. 
"Błąd polega na tym, że gdy mówimy o tęsknocie za nudą, opisujemy tęsknotę za spokojem. A istotą nudy jest niepokój."
"Czuję więc potrzebę zredefiniowania nudy egzystencjalnej - to nuda, w której (na skutek zewnętrznych okoliczności, takich jak własna nieumiejętność bycia z Innym, ale również brak miejsca oraz pretekstu, które umożliwiałyby mi to bycie) jestem sama. Sama dla siebie ze sobą."
Och no dużo bym musiała zacytować. Nuda jako oczekiwanie monotonii w świetle dynamicznie zmieniającego się świata, w którym wiecznie dużo (za dużo) się dzieje. 
W końcu nuda, jako brak wzniosłości w życiu. Albo właśnie jako piękna alternatywa, "zgoda na zwyczajnie życie".

Do tego taka piękna grafika (autorka: Dorota Piechocińska), która trafi do mnie chyba na ścianę.


A drugi artykuł, który głęboko poruszył moje struny, głównie przez otwartą postawę samego autora, to "Dlaczego nie mamy dzieci". Autor, mężczyzna, a chciałabym z nim zbić piątkę. Lepiej tego sama nie oddam:
"(...) zbliżam się do czterdziestki i nie mam dzieci. Nie będzie to jednak kolejny konfesyjny esej o zaletach bezdzietności, o presji społecznej na posiadanie potomstwa, o tym, jak brak własnych pociech ofiarował mi wolność, której nie mogą zaznać ludzie będący rodzicami. Ba, czasem mam wrażenie, że nie doświadczyłem w życiu czegoś istotnego. Uważam, że fakt, że nie jestem ojcem, odebrał mi pewną fundamentalną w tym wieku perspektywę (...)"
No cóż... z ust mi to wyjął. Autor dodał jeszcze na wstępie "To jeszcze nie koniec: ja wcale nie zamierzam nie mieć dzieci." Tu akurat facetem jest łatwiej zrealizować takie założenie 🙄.
Sam artykuł naprawdę w fajne tony bije, wybija argumenty o mieszkalnictwie czy zarobkach. W prosty, ciekawy, ale jednocześnie kompleksowy sposób rozkłada na czynniki dlaczego to nie 800+ wpłynie na dzietność lub nie. Polecam. 

Ach i jeszcze parę stron o przereklamowanym dobrostanie. Z podtytułami z cytatów z piosenki Mix Sałat Taco Hemingwaya i Darii Zawiałow. W punkt. 



Dobre to było. Jakże zdrowsze niż przegląd SM przed snem. Nie mówię tylko o piosence, ale o "Znaku" of course.

Październikowy numer już mam 😊.