Dziś powracam z mini-recenzją moich dwóch ulubionych kosmetyków do makijażu od Yves Rocher. Jak wiecie jestem wierną fanką tej firmy, ale mam pewne grupy produktów, które regularnie kupuję (bo wiem, że to świetny wybór), są też kosmetyki, za którymi zbytnio nie przepadam, a także takie, których w ogóle nie stosowałam.
Kolorówka od YR należy do grupy kosmetyków, które są gdzieś pomiędzy tymi nieużywanymi jeszcze, a tymi, które mnie nie zachwyciły. Z zasady na przykład unikam tuszów do rzęs tej firmy. Te, które miałam (z reguły jako gratis do zakupu) nie wywarły na mnie dobrego wrażenia, a porównując cenę do np. genialnych czasem maskar Maybelline - ich świadomy zakup raczej nie wchodził w grę. Nad tuszem Sexy Pulp (lub jak ja to wolę Sexy Pulpa - choć to już wtedy brzmi mniej sexy ;) ) długo się zastanawiałam. Jako nowość nie była dla mnie zachęcająca, ale później to tu, to tam czytałam, słyszałam, że tusz ten jest niczego sobie. Żeby nie powiedzieć, że jest bardzo dobry. Szczególne wrażenie wywarły na mnie pozytywne opinie na Wizażu i wtedy byłam już pewna, że nie mogę sobie odmówić osobistego przetestowania. Wpadła mi w ręce jakaś korzystna zniżka i tak wpadł mi w ręce ten tusz. Cena, jaką za niego zapłaciłam to - o ile pamiętam - trochę ponad 30 zł, więc akceptowana.
Od razu do gustu przypadła mi szczoteczka - gęsta, dość duża, bez grudek - super.
Kolejna sprawa to działanie: moje rzęsy są ładnie rozdzielone (ale Sexy Pulp(a) wypada w tej konkurencji gorzej niż, np. Colossal z wspomnianego już Maybelline, ale przecież najlepszego trudno pokonać), pogrubione, trochę dłuższe, są pokryte równomiernie pięknym czarnym kolorem. Trwałość tego tuszu to też zaleta - zupełnie się nie kruszy, nie obsypuje z górnych rzęs. Trochę się rozciera przy linii dolnych rzęs, ale wszystko w zakresie tolerancji. Nie mogę sobie zupełnie przypomnieć od kiedy mam Sexy Pupl(ę)... miesiąc na pewno, może dwa, ale nie umiem powiedzieć na sto procent. Osobiście mam wrażenie, że już dłuuugo jej używam, ale ani nie wysycha, ani się nie kończy, ani jak wspomniałam nie zaczyna płatać negatywnych figli (jak kruszenie się) - tak więc pomieszka u mnie w kosmetyczce jeszcze trochę czasu, przypuszczam. Choć zaczynam mieć ochotę na typowo wydłużający tusz... więc zobaczymy ;)
Nad drugim kosmetykiem też długo się zastanawiałam, a właściwie to nie mogłam znaleźć wolnych środków pieniężnych ;). Na szczęście jego zakup (z korzystną zniżką) do bardzo drogich nie zależał - niecałe 23 zł. Piszę już o czarnym eye-linerze we flamastrze, który najpierw udało mi się polecić do zakupu koleżance (pomyślałam, niech przetestuje to mi powie czy warto ;)), a później drugiej koleżance (wiem, wiem cwana jestem... :P). Jako, że opinie zwrotne były pozytywne, dłużej nie chciałam się opierać i sięgnęłam do skarbonki ;). No i jako, że eye liner doczekał się wstawki na bloga, sądzić można, że moja opinia o nim także należy do pozytywnych :).
Eye liner reklamowany jest jako bardzo trwały - 12 h na miejscu, bez niespodzianek. I ja prawie zgadzam się z tą obietnicą producenta. Najlepszym przykładem na jego trwałość i niezawodność może posłużyć fakt, że towarzyszył mi w podróży do Liverpoolu. A zatem: rano (ok. 9.00) na oczy -> później pociąg w upale do Szczecina -> kilka godzin czekania -> bus na lotnisko -> trochę czekania -> przelot -> znów trochę czekania -> troszkę wzruszające spotkanie z rodziną -> dojazd do mieszkania -> z dwie godziny rozmów ->>> po 2-giej w nocy poszłam do łazienki się umyć, zabieram się za zmywanie makijażu, a kreska jak była, tak jest! Ciągle na swoim miejscu, ciągle w nienagannym stanie. Co mogę powiedzieć - brawo! To jednak jedna strona medalu. Ciągle się głowię od czego to zależy, ale raz jest tak jak na powyższym przykładzie, a raz na jakiś czas kreska odbija się na górnej powiece! Nie w całości, ale zostawia widoczny czarny cień w załamaniu. Tak więc z tego powodu moje "prawie" w stosunku do obietnic. Ale pomimo tych "złych dni" - naprawdę eye liner jest trwały i należy go za to pochwalić.
Jest i kolejna dyskusyjna sprawa - aplikator i jego precyzyjność. Flamaster ma cienką i giętką końcówkę, swobodnie i wygodnie maluję się nim po powiece. Wiem od koleżanki, że da się narysować nim cienką linię; co więcej nie tylko wiem, ale i prawie codziennie widzę. Ja z kolei (przez brak zdolności manualnych czy co??) cieniutkiej kreseczki nie jestem w stanie wykonać :/. Moja kreska to nie jest jakaś wielka krecha na pół oka - żeby była jasność ;) - ale nie jest to też idealna, cieniutka, precyzyjna linia. W sumie już się przyzwyczaiłam, że potrafię malować tylko takie swoje, troszkę grubsze, kreski na oku i mi to pasuje, więc znów - flamastrowy eye liner sprawdza mi się w tej roli doskonale ;). O tu macie taką roboczą kreskę na dłoni:
Póki co, a mam go od początku maja, nie wygląda by miał zaraz wyschnąć, nadal maluje tak samo i tak samo dozuje kolor (równo). Ciekawi mnie właśnie jak będzie się starzał, ale by się przekonać mam nadzieję, że jeszcze trochę poczekam :).
Na koniec wspólna fotka dzisiejszych bohaterów. Stylistyka opakowań mi się podoba - prawie czarny fiolet z domieszka różu (to akurat najmniej mi się podoba) i srebra:
PS. Mam nadzieję, że powoli przyszykowujecie się do kolejnego długiego weekendu :). Jakieś konkretne plany? Ja nie odpuszczę i liczę na co najmniej jednego grilla, choć pogoda na razie koślawa...
Pozdrawiam! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz