wtorek, 8 kwietnia 2025

Gosza i dieta - to nie może się udać!

Tytułowe zdanie doskonale oddaje moje dotychczasowe podejście do diet. Dawno temu myślałam, że co to za problem trzymać dietę, że ludzie, którym się nie udaje mają wymówki. Pamiętam jak naiwnie myślałam, że ja to nawet chciałabym przytyć, żeby udowodnić, że się da łatwo schudnąć. Jakaż byłam głupia! 

Otóż schudnąć nie jest ani łatwo, ani przyjemnie. Próbowałam diety pudełkowej - pudło, planów wykupowanych u instagramerek, aplikacji. Podziwiałam swoją koleżankę, która potrafiła bawić się w odmierzanie składników i wyliczanie sobie kalorii. Nie zapomnę ile to godzin spędziłyśmy na rozmowach, że tylko to jej pomaga, a ja wręcz odwrotnie - nie potrafię, nie lubię, nie będę.

Tylko po tym wszystkim co się okazywało? Że nic nie przynosi efektów, nic nie przynosi zmiany. W tym roku poszłam po rozum do głowy i sama się przekonuję (zabieg celowy - czas teraźniejszy niedokonany) - że muszę zmienić podejście. Skoro tyle czasu moje podejście nie powodowało żadnej zmiany - czas zmienić owo podejście. Zakwestionować status quo. Czas ruszyć za sloganem nie ma zmian bez zmian. Nie tylko w odchudzaniu lub szeroko pojętym dbaniu o siebie.

Nie zaprzeczę także, że główna motywacja była zewnętrzna - zalecenie lekarskie - odpracowanie lat złych nawyków żywieniowych odbitych w wynikach badań poprzez opiekę dietetyka oraz dietę z niskim indeksem glikemicznym. Dieta ma być ułożona pode mnie, żadne tam pudełka czy influencerki. A jako, że ja czuję ogromny respekt wobec przełożonych, nauczycieli i zaleceń lekarzy posłusznie zdobyłam się na ten krok. Drugą motywacją, która podbiła tylko pierwszą, było to, że zapisek o wizycie u dietetyka lądował w moich postanowieniach noworocznych rok rocznie od dobrych paru lat 🙈. Początkowo miało to związek z weganizmem, później niestety z przytuleniem sobie 12 kg...

W końcu się zdecydowałam. Poszukiwałam w Poznaniu takiego specjalisty, który zna się na diecie wegańskiej - szkoda mojego czasu i pieniędzy na szarlatanów uważających dietę roślinną za fanaberię i zło. Jeżeli chodzi o wybór to nie umiem jeszcze powiedzieć czy dobrze trafiłam, bo poczułam się jednak już lekko oszukana. Zapytałam wybranej dietetyczki czy ułoży mi taką a taką dietę, czy to obszar jej specjalizacji. Przytaknęła. A w trakcie wizyty dało się słyszeć, że nie ma aż tak dużego rozeznania w produktach wegańskich, dodatkowo sama przyznała, że "jej zdaniem ludzie są mięsożerni" 😶. Jednakże pomimo tych zastrzeżeń ułożona dieta jest w 100% roślinna, więc wywiązała się z zadania.

Ale powyższe dało mi olbrzymie pole do zwątpienia w jej umiejętności, a nawet sens całej operacji. Słyszałam wręcz te głosy w głowie, że bez sensu; że nie dam rady; jak to będzie, że ktoś mi ma mówić, co mam jeść; jak to, że nie będę mogła kupić sobie w sklepie co chcę. Czułam złość i rozczarowanie. Ogromne zwątpienie i zakładałam, że się nie uda.

Potem dostałam dietę i zalecenia. To dopiero była pożywka dla mojego krytyka! I znów, że bez sensu, słabe posiłki, nie dam rady, po co mi to, to się nie uda. I wręcz na głos przekonywałam sama siebie, że co ci szkodzi spróbować, skoro już zapłaciłaś to spróbuj, że wytrzymaj chociaż tydzień, przekonaj się, i tak dalej. Najbardziej pomaga mi powtarzanie sobie niczym mantrę: Twoje dotychczasowe podejście się nie sprawdzało, czas zmienić podejście. Tak - mogę uznać to za mantrę tego roku. Afirmację, która mi przyświeca w 2025.

Bo po tych całych wywodach i przytoczonej historii nie zakończę szybko, bo nie ma tutaj happy-endu. Walka i zmiana trwa, a przekomarzanie się z krytykiem to już moje daily basis. Każdy posiłek, każde planowanie i zakupy to praca, którą muszę sama nad sobą wykonać. Najgorzej jest po weekendach, tj. nienormatywnych wydarzeniach, które zaburzają moją codzienną rutynę. Najpierw były moje urodziny, potem odwiedziny Taty. Praktycznie każde takie wybicie mnie z rytmu potęguję dyskusje z krytykiem i kosztuje mnie niemało zaparcia, żeby próbować jeszcze raz, czasami prawie od początku. 

Schudłam 2, może 3 kilo, i to dorzucam teraz do argumentów przeciwko krytykowi. Czuje się lekko, naprawdę. To nawet śmieszne, ale dokładnie takie określenie przychodzi mi na myśl, jak mam opisać czas spędzony na przestrzeganiu diety. Nawet po dużym objętościowo posiłku nie czuję przejedzenia, choć to akurat zostawia furtkę na dyskusję, że może jednak mogłabym zjeść tego loda wodnego, w końcu to tylko 67 kcal 🙈. Jak widać - bardzo dużo muszę się do siebie nagadać, żeby miało to wszystko wymierne skutki.

Wraz z jadłospisem otrzymałam również zalecenia. Myślę, że najważniejszym jest - i to akurat jest pięknie napisane - posiłki spożywamy przy stole w towarzystwie jedzenia 💙. I to jest CHOLERNIE trudne. Raz, że w pracy najczęściej muszę coś zrobić w trakcie jedzenia. Dwa, że najnormalniej na świecie nie umiem tylko jeść. Wiem jak to brzmi, ale rozumiecie? Zero telefonu, telewizji, gazety, książki... chyba nawet notatek nie powinnam robić, a wtedy mi się mnóstwo rzeczy przypomina, bo tylko siedzę i jem 🙊. A cała racjonalna część mnie wie jak ważne jest to zalecenie, jak brzemienne w skutki, jak zdrowe i prawidłowe. Dla mnie - wyjątkowo trudne. Ale staram się. Najgorzej jest kiedy robię odstępstwa od posiłków z jadłospisu i wtedy to tak sobie wewnętrznie tłumaczę, że skoro diety nie przestrzegam to zaleceń też nie muszę 🙈. Wiem - wstyd. Ale życie. No i walczę z tym, bo sama w sobie ta zasada jest piękna i chcę jej przestrzegać.

Trudno jest mi także nie podjadać pomiędzy posiłkami, szczególnie kiedy robię odstępstwa. 

Ogólnie to zastanawiam się ciągle jak ten 7-dniowy jadłospis ma wypracować moje nowe nawyki żywieniowe. Czy na diecie będę już do śmierci? I ciągle będę mieszać dni z tych 7 do wyboru? Wkrótce chyba się okaże, bo jestem przed wizytą kontrolną. Ale trochę sobie nie wyobrażam wyjść spod opieki dietetyka i czuję wręcz podskakujące jo-jo na sznureczku... Liczę jutro rozwiać te wątpliwości.

Ale przejdźmy teraz do clou programu, czyli jadłospisu samego w sobie. Specjalnie zależało mi dzisiaj spisać te pare zdań, żebym miała czym podeprzeć rozmowę na kontrolnej konsultacji. Już napisałam, że czuję się dobrze, lekko i raczej przyjemnie. Są posiłki, które są pyszne: wrap z gyrosem, budyń z awokado i z kaszy jaglanej, kaszotto z burakiem. Ale są też zupełnie niestrzelone smaki: pad thai z porem, sałatka z tofu, czy warzywa na patelnię z brązowym ryżem, którymi z kolei zupełnie się nie najadam. Dieta w mojej opinii jest również nierówna: jednego dnia mam cieniutką owsiankę raptem z żurawiną, a następnego ładuję do owsianki i żurawinę, i otręby, i maliny, i amarantus ekspandowany, a na na koniec jeszcze banana! Są dni kiedy posiłki słodkie przeplatane są słonymi (i to mi bardziej odpowiada) i dni, że 3 na 5 posiłków to słodkości. 

Doceniam bardzo szybkość przygotowania wszystkich dań z menu - bez cienia naciągania dodam, że większość robi się do pół godziny, przez co nawet po powrocie z pracy mogę przygotować sobie obiad. Kolejnym plusem są posiłki, których posiłkiem do tej pory bym nie nazwała: owoce (w fajnej ilości), wafle ryżowe z dżemem, wafle w czekoladzie czy ciasteczka belvita. Bo to takie proste mieć i zjeść. I nie musieć gotować wszystkich 5 posiłków. To bardzo miłe i pozytywne zaskoczenie, szczególnie w porównaniu do internetowych diet.

Martwię się jednak o podejście do weganizmu i skład jadłospisu pod kątem białka - mi tego jest tam za mało. I nie mówię, że jestem team białko wszędzie i do wszystkiego!, ale te - przywołane już - warzywa na patelnię lub pieczone warzywa na kolację bez żadnych roślin strączkowych... no mi to logicznie nie leży. Mleko tylko migdałowe, jak część menu widzę w sojowym (i już białeczka byłoby ciut więcej, ale też fakt, że migdałowe podałam jako ulubione). Podobnie jak owsianka przeplatana komosanką, przeplatana koktajlem. Aż się prosi o jakieś placuszki, może gofry lub - oł yeah - tofucznicę!

Potrzebuję zamiennika mlek oraz orzechów, bo bardzo fajnie, że prawie codziennie są w menu migdały, ale moja bakaliowa szafka aż się prosi, żeby wyjadać z niej też inne zapasy. Zastanawiają mnie małe ilości warzyw np. do kanapek. Poruszę to w rozmowie. Wafle ryżowe w czekoladzie mi się przejadły. Wolałabym zdrowsze zamienniki niż plastry Violife i możliwość testowania wegańskich nowości rynkowych 😉. To już takie mocno życzeniowe, wiem, ale kto mi zabroni mieć marzenia 😁.

Posiłki i wagi (na chlebie trochę oszukuję i jem więcej 🙈) wpisuję dodatkowo do Fitatu. Dietetyczka nie podawała kaloryczności ułożonego jadłospisu, ale z apki wiem, że to około 1500 kcal. Więc nie dziwię się, że chudnę 👀. 

Zdjęcia wrzucę na instagrama - konto Wegoszka.



poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Więc jak to z tym rozczarowaniem?

Muszę kończyć już ten cykl amerykański, bo po pierwsze im częściej wspominam i więcej piszę, codziennie przeglądam zdjęcia z dni sprzed roku, tym moje rozczarowanie jest coraz mniej trwałe w posadach i coraz bardziej wątpię, jakie to swoje zdanie miałam tutaj przedstawić 😅.

Po drugie właśnie ta zmienność nastroju i chwiejność w posadach pewnych anty-amerykańskich przekonań spowodowała pomysł na kolejne moje wynaturzenia pisemne. A działam tak sobie maks. raz dziennie, póki wena trzyma.

Jednak do rzeczy - wspominałam już o książkach, których czytanie poszerza horyzonty. Niby niezwiązaną z tematem pierwszą książką, którą przeczytałam, a zapoczątkowała ona ochotę na więcej takiej literatury, był doskonały reportaż 27 śmierci Toby'ego Obeda. Dla mnie doskonały reportaż, świetnie napisany, o przerażających faktach z historii świata (Kanady). Historię Pierwszych Narodów przedstawioną w tej książce można z łatwością odnieść do historii Rdzennych Amerykanów, także wyzyskiwanych przez białego człowieka. Ta lektura dała mi spojrzenie na fragmencik przeraźliwego tematu kolonializmu, ale także otworzyła przede mną wspaniały dział literatury faktu, która nigdy wcześniej nie była w kręgu moich zainteresowań.

Zdj. Empik

Na liście lektur po wycieczce po Stanach znalazła się pozycja kolejnego reportażu Czas Krwawego Księżyca. Zabójstwa Osagów i narodziny FBI. Sięgnęłam po nią zachęcona możliwością obejrzenia ekranizacji w doborowej obsadzie. Kolejna doskonale napisana książka-reportaż. Już w trakcie lektury uderzyło mnie jak bardzo niesprawiedliwy był system społeczny w USA, jak chciwe towarzystwo dorwało się urzędów, władzy i prawa. Jaki bandytyzm i jawny wyzysk ciągnął się przez lata. A rzecz dzieła się w latach 20. XX wieku.

Zdj. Empik

Zupełnie nieświadoma chronologii zdarzeń kolejną książkę wybrałam ze względu na autora. Nasza Pilotka na wycieczce kilkukrotnie zachwalała jego postać, przytaczała nam również malownicze, ale bardzo precyzyjne, opisy jego autorstwa. John Steinbeck i jego mistrzowskie Grona Gniewu wybrałam prosto z półki z rodzinnego domu. Trochę rozpadające się w rękach wydanie, pożółkłe kartki - za takimi niestety nie przepadam. Ale z książką przepadłam! Nie będzie w tym nic naciąganego jak napiszę, że takiej książki w życiu nie czytałam. Doceniam kunszt autora - budowa i styl powieści zupełnie dla mnie niespotkana dotychczas. Historia przedstawiona również wciągająca bardzo. Smutna, żeby nie powiedzieć tragiczna, ale taka wręcz bardzo życiowa. Jak wspominałam - zachowałam chronologię, bowiem Grona Gniewu opisują realia społeczne lat 30. XX wieku i czasy Wielkiego Kryzysu. I można rzec, że czasy kryzysu usprawiedliwią mechanizmy społeczne pokazane w świecie przedstawionym... Dla mnie jednak nie ma usprawiedliwienia dla takiej podłości, wzajemnej niechęci, czy nawet jawnej wrogości. Człowiek przeciw człowiekowi, wyzysk w krainie dobrobytu (historia się dzieje częściowo w Kalifornii) i neo-niewolnictwo ekonomiczne w kraju, który jest synonimem wolności... Grube, cieżkie tematy. Do tego samo zakończenie powieści to rasowy cliffhanger! O tej książce łatwo się nie zapomina, o ile to w ogóle możliwe.

Zdj. Antykwariat.pl

Na uwiarygodnienie powiem, że po przeczytaniu ostatnich akapitów, grubo po 22, dzwoniłam do mojej mamy z pretensją, że na pewno nie dała mi wszystkich tomów tej powieści, bo to niemożliwe, żeby ona tak się kończyła! I jeszcze jej nie wierzyłam, szukałam potem w necie dla pewności, czy aby na pewno to tylko dwa tomy 🙈.

W międzyczasie czytałam jakieś mniej lub bardziej lekkie lektury. Przeczytałam też kolejny reportaż, w tym - dla mnie totalne rozczarowanie wbrew powszechnej opinii - Chłopki. Chłopki to książka bardzo nierówna w formie, języku i strukturze. Pomimo ciekawej historii - bardzo źle mi się to czytało. I nie będę polecać.

Na koniec wspomnę o czytanym aktualnie trójksiągu Jonha Jakesa - Północ i Południe, Miłość i Wojna oraz Piekło i Niebo. Jestem na drugim tomie, gdzie prawdziwe wydarzenia historyczne amerykańskiej wojny domowej przeplatają się z literacką fikcją. I-szy tom niespecjalnie mi przypadł do gustu, motywacje bohaterów wydawały mi się płytkie i przeciętne, a wiszące w powietrzu napięcie niekoniecznie groźne. Jednak wraz z rozwojem konfliktu, ale także lepszym poznaniem bohaterów, sytuacja robi się ciekawa, a akcja przyspiesza. Bohaterowie nie są już monolitami w swej strukturze, a ich intencje i przemyślenia głębsze. Może dojrzeli w tej historii wszyscy po kolei: autor, bohaterowie i w końcu także czytelnik 😉. 

Zdj. Czytam.pl



Piszę o tym, bo dużo w tym poście czarnych kart historii tego kraju, który w dziejach świata jest ledwie niemowlakiem. I chyba dość wymowne jest użycie słowa czarnych kart w zestawieniu z książką, gdzie osią przewodnią konfliktu jest rasizm i niewolnictwo. Tylko, że to nie tylko o niewolnictwo chodziło. Dzięki tej książce miałam okazję odbyć ciekawą rozmowę z moją landlordką (wolę to słowo niż skrót myślowy, który - znów - nie byłby odpowiedni w tych okolicznościach - czyli właścicielką) o tym, że podwalinami wojny secesyjnej były także (o ile nie głównie) grube tematy gospodarcze. 

Nie jestem historyczką, socjolożką ani nawet znawczynią literatury. Z tego wszystkiego co czytam, słucham, interesuję się, to uderza mnie kontrast między wizją american dream i wizją kraju, który jest synonimem wolności, gdy tak naprawdę mówimy o narodzie-zlepku, o niespełna 250-cioletniej historii, w dodatku pełnej gwałtu i wyzysku. Począwszy od siłowego przejęcia kontynentu od tubylczych nacji, sprowadzenie niewolnictwa na te ziemie, poprzez całą rozpiętość wypaczeń systemów prawnych, niepochamowanego kapitalizmu, przenikania się systemów administracyjnych i prywatnych, olbrzymiego łapówkarstwa i gigantycznych lobby. Kraju, w którym strzelaniny w szkołach są na porządku dziennym, a nic nie można z tym zrobić, bo dla połowy mieszkańców konstytucja jest definicją nieograniczonego dostępu do broni palnej. Kraju, w którym kapitalizm tak pokonał jakiekolwiek socjalne podejście, że boże-broń się pochorować i leczyć w sprywatyzowanej "służbie" zdrowia. Kraju, w którym na billboardach ogłaszają się prawnicy i adwokaci, ale machina utrzymywania polityków i sędziów z kasy przedsiębiorców w wielu wypadkach gwarantuje im nietykalność, a łapówkarstwo ma się całkiem dobrze... No więc, odpowiadając na postawione w tytule pytanie - to rozczarowanie równa się dysonansowi, który mam w sobie, gdy myślę o USA.

A pomimo wszystko... pewnie i tak tam wrócę 🙈. Bo człowiek jest chyba pełen sprzeczności, tak jak Stany.

sobota, 5 kwietnia 2025

Americano!

Aktualnie lepiej mówić canadiano, ale pozostanę w zachwycie Stanami jednak jeszcze. A kolejne zachwyty dotyczą - jak tytuł nawiązuje - zaznanej tam ambrozji: amerykańskiej kawy! Nie wiem czy to magia wyjazdu, te papierowe kubki, ziarna czy przelew, ale żadna kawa nie smakowała mi tak jak ta na kalifornijskiej ziemi.

Próbowałam odtworzyć ten smak, odkopałam nawet ekspres przelewowy u rodziców, ale to nie to samo. Najbliżej ideału jest moje Dolce Gusto i kapsułki New York Morning Blend - szczerze polecam. Jako, że kawę piję czarną i w domu tylko w weekendy korzystam z tego mało ekologicznego rozwiązania i naprawdę czuję satysfakcję - z nazwy blendu i smaku kawy 😎.

zdj.: Allegro

Jak już poczuję się jutro jak na Manhattanie, nad poranną kawą, będę dalej wspominać swój wyjazd. Mam taką zabawę teraz, że zawsze wieczorem oglądam zdjęcia i filmik z danego dnia sprzed roku. Nie mogę doczekać się jutra, bo to już dzień San Francisco ❤.

Dzisiaj - dzięki zdjęciom - wspominałam przeprawę przez góry Sierra Nevada z dosłownie ośnieżonymi szczytami i zboczami. Czyli poprzedniego dnia wichura, upał, burza piaskowa w Dolinie Śmierci (gosh! co za genialne miejsce!), a kolejnego dnia przeprawa przez zaśnieżone góry i zakładanie łańcuchów na koła autokaru 😃.

Dwa oblicza Kalifornii

Przygody w Dolinie oczywiście zaskakująco wpłynęły na naszą wycieczkę zatrzymując nas na nieplanowanym postoju - na szczęście w miejscu z cywilizacją, ciepłą kawą i ostatnim przydrożnym kasynem 👀. Koniecznym wspomnieć, że zatrzymanie miało miejsce także w pięknych okolicznościach przyrody - nad śródgórskim jeziorem Topaz Lake. A zmierzaliśmy do jeszcze piękniejszego jeziora - Tahoe - drugie najgłębsze jezioro w USA. Przecudnej urody. Nawet przy niesprzyjającej aurze można było całkowicie docenić jego walory: położenie, geografię, przytłaczający rozmiar... coś niesamowitego. 


Zdecydowałam, że dalej nie będę ciągnąć wspomnień dzień po dniu. Ciężko mi wymienić zachwyty ponad to, co już wybrzmiało. Choć z widoków natury muszę jeszcze wyróżnić brzeg Oceanu, moje chyba pierwsze zetknięcie z takowym, w kierunku Monterey wzdłuż drogi 17 Mil (17 Miles Drive). I tu, dla utrwalenia wspomnień, może być tylko jedna melodia 😉. Ale niech już mnie nie myli jak kiedyś - była przekonana, że wycieczka biegnie trasą z czołówki serialu, w dole widoczna będzie potęga oceanu. A my byliśmy bliżej, widzieliśmy więcej, i czuliśmy noskami zapach Atlantyku.



Rozczarowania? Z wycieczki chyba tylko Old Sacramento, ale na szczęście uprzedzona byłam, że może być słabo w porównaniu do reszty programu 😎. 

Pozostałe przyszły później... Nasza Pilotka była bardzo oczytaną osobą i zostawiła chętnym listę lektur. I kiedy sięgam po kolejne pozycje, sama dobieram jakieś, czytam reportaże i powiązaną beletrystykę, łączę kropki i obraz społeczeństwa, który powstaje z tych kropek, a potwierdza tylko aktualna sytuacja polityczna za oceanem, daje mi takie uczucie rozczarowania. I chyba trochę krzywdząco używam tutaj określenia społeczeństwo, ale nie wiem jak inaczej oddać charakter tego, co aktualnie wydaje mi się takie meh w Ameryce.

Ale... wybiła godzina papieska, więc odpocznę od pisania, a w kolejnym wpisie podsumuję sobie przeczytane (i czytane) książki i jakie tam sobie z nich obserwacje wyciągam.

środa, 2 kwietnia 2025

American Dream!

Dziś obudziłam się z dość przyjemnego, nawet wzruszającego snu, o podróży do Stanów Zjednoczonych. Taki dosłownie american dream. A jak się obudziłam i podsumowałam ten sen oraz dzień, który właśnie powoli mija, uświadomiłam sobie, że mija rok od startu mojej wycieczki życia - do Kalifornii, do Ameryki.

Pokolenie millennialsów ma to coś, że czujemy w sobie ogromną słabość do Stanów. Nie jestem wyjątkiem, raczej wyjątkami są ci, którzy tego uczucia nie podzielają. Ale głównie w moich kręgach USA jawią się jako kraj wymarzony do życia, do zobaczenia, do podróżowania, do spróbowania. Całkowicie się z tym zgadzam. To chyba sprawka słodkich lat 90., ale myślę, że socjologowie lepiej by się o tym wypowiedzieli. 

Zostałam kiedyś zapytana, gdzie chciałabym pojechać tak najbardziej? Zostałam także poproszona o szybką odpowiedź i jakoś tak wyszło, że podałam wówczas w odpowiedzi Arubę. Do dziś nawet nie do końca wiem gdzie leży Aruba lub z czego słynie szczególnie (myślałam, że z plaży ze świnkami, ale to okazały się być Bahamy). To pytanie zostało ze mną jakiś czas i długo - świadomie i mniej świadomie - rozmyślałam, że gdzie tak naprawdę chciałabym pojechać. Ale tak naprawdę, naprawdę. Okazało się, że tylko jeden kierunek porusza mnie tak dogłębnie. I są to Stany Zjednoczone. 

Magia kina, sława amerykańskiego snu i Kanion Kolorado to powody stojące za tym wewnętrznym azymutem na Zachód. I stało się, że rok temu o tej porze (plus minus, bo nie jestem dobra w matematykę zmian stref czasowych) stawiałam swoją stopę na amerykańskiej ziemi. Ostatecznie nigdzie nie opisałam swoich wrażeń, nie zrobiłam pamiątkowego albumu ze zdjęciami (zawsze po podróżach mam w planach btw), ale po roku przyszedł czas uporządkować trochę myśli. Jak zwykle - dla siebie samej.

Mówię o tym jak o podróży życia, choć znaleźli by się i tacy, którzy użycie słowa podróż w tym wypadku by wyśmiali. Może i na słowo podróż to nie zasługuje, bo była to najprostsza wycieczka zorganizowana wykupiona w Rainbow. Zarezerwowana pół roku wcześniej jako mój własny prezent na przełomowy dla mnie rok - 35. rok życia, a wyjazd planowany w bliskich okolicach urodzin. A bo te 35 miało być przełomowe, wyszło inaczej i bardziej przełomowy jest obecny rok, ale nie o tym jest akurat ten dzisiejszy post 😉.

Wycieczka California Dreams zahaczająca o 3 stany: tytułową Kalifornię, Nevadę i Arizonę. Borze szumiący, wzruszam się teraz na samo wspomnienie tych wszystkich przeżyć, widoków, doświadczeń, które to wniosło w moje życie. Ogrom miast, monumentalizm przyrody i widoków, oraz nadzieja na rozczarowanie. Zabawne, prawda? Zawierałam to na pocztówkach z podróży - że liczyłam bardzo na to, że się rozczaruję, bo wtedy nie będę już marzyć o podróżach za ocean. I co? Niestety - wiadomo - nie wyszło do końca.

Nie rozczarowało mnie nic, może oprócz tego, że nastawiłam się wręcz na apokalipsę bezdomnych, a jakoś się pochowali i nie uderzyło to we mnie tak, jak wcześniej oglądane dzielnice bezdomnych na YT. Totalnie wszystko wyglądało tak, jak sobie wyobrażałam Ameryką, jak widziałam na filmach, serialach i programach. Skrzynki na listy jak z Forresta Gumpa, plaże jak z Słonecznego Patrolu, wykłócające się Afroamerykanki jak z Hardkorowego Lombardu. Do tego ta przestrzeń... ogrom przestrzeni. Proste drogi pomiędzy niczym, widok horyzontu tak odległy, że mam wrażenie niespotykany nigdzie indziej. Oraz majestat przyrody, nieporównywalny z niczym innym. Przyroda też, to coś, co poruszyło mnie najmocniej. Jeżeli wrócę do Stanów, bo - uważaj o czym marzysz - rozczarowanie przyszło do mnie, choć później, to na wycieczkę po parkach narodowych. Mam już upatrzoną 😎.

W dniu takich wspomnień jak dzisiaj, nie mogłabym nie oddać akapitu mojemu na tą chwilę ukochanemu miastu na Ziemi. To była miłość od pierwszego wejrzenia, to jest moje miejsce na ziemi dla jakieś wersji mojego wcielenia, to zachwyt, wzruszenie, podziw, ekscytacja. To San Francisco 💖. Wjechaliśmy do miasta przez most Golden Gate i to wspomnienie, przy akompaniamencie Scota McKenzie (pilotka miała wyczucie) do teraz wywołuje u mnie ciarki i gotowość do popłakania się od razu. To wzruszenie towarzyszyło mi wtedy, tam na miejscu, jak i teraz, jak przy prawie każdym wspomnieniu tego konkretnego momentu. Nawet nie wiem z czego to wynika, ale chyba z tego niesamowitego, niepojętego szczęścia, że ja, taka sobie Gosia-Jakaś, mogłam na własne oczy to wszystko zobaczyć, być tam, i jechać przez Golden Gate, który dodatkowo nie skrył się za mgłą, słuchając jakże epickich nut If you're going to San Fran-cisco... Kocham San Franciso. Nie znam go przecież, byłam tam raptem dobę, ale je kocham i zawsze będę kochać.


Wzruszałam się podczas tej wycieczki jeszcze parę razy, ale nic nie działa do teraz na mnie tak, jak połączenie tego wspomnienia, widoku i tej piosenki. Ale oprócz, totalnie nie mogę zapomnieć o locie helikopterem i Kanionie Kolorado, choć to co widziałam to dosłownie mikro-wycinek. Dolina Śmierci, zaskakująca zmienność pogody, porywisty wiatr, burza piaskowa, a parę godzin i parędziesiąt kilometrów dalej burza śnieżna - to zostanie z człowiekiem na zawsze. Wyjątkowo czyste Las Vegas, co po takim ruchliwym mieście grzechu bym się nie spodziewała...

Och! Chyba wrócę jeszcze do zachwytów, bo mam ich w głowie jeszcze kilka. A potem czas na rozczarowanie, które przyszło.



wtorek, 1 kwietnia 2025

Do trzech razy sztuka!

 To właściwie mój trzeci blog i zapewne ostatni. Powinnam się nauczyć, że mój słomiany zapał wystarcza maks. na pół roku (zawodowo na 2 lata), ale za każdym razem - niczym Kapitan Marvel za człowieczego dzieciństwa - podnoszę się i wierzę, że tym razem wytrwam i tym razem zmiana jest na zawsze.

Nic nie jest na zawsze.

Ale... jeśli wracam do moich blogów lub kont w SM za zdziwieniem odrywam ile rzeczy przeżyłam, doświadczyłam, lubiłam, robiłam, próbowałam, poznawałam. Nieodmiennie jestem w szoku wracając do tych zapisków. Takim pozytywnym szoku. 

Ta zasada nie ma zastosowania, jeśli wracam do swoich prywatnych notatek i pamiętników, bo pisanie, szczególnie odręczne, od zawsze miało dla mnie charakter terapeutyczny. Jednak z ciemnych stron zeszytów i kalendarzy wieje grozą, depresją i nudnym mono-tematyzmem 💔. 

A w życiu jest jednak coś po środku. I chyba chcę teraz dać upust sobie i temu, co nie jest tylko kolorowe. Jak dobrze pamiętam moje blogi porzucałam wtedy, kiedy coś mnie na dłużej przybijało lub deorganizowało życie. A miałam to przekonanie, że w intrenecie to tylko optymistycznie trzeba lub wcale. A to co się działo u mnie to nie były wielkie dramaty. Bo w sumie moje życie jest takie przeciętne jak - podejrzewam - milionów osób. Obywa się nawet bez takich prawdziwych dramatów, którzy ludzie dookoła, nawet z grona najbliższych znajomych, przeżywają. Więc chyba w dużej mierze jestem szczęściarą. Lub nudziarą 😅. Prędzej to drugie. 

Tak więc - tak sobie wymyśliłam, że trzeci raz podchodzę do bloga i pisania do poduszki (najczęściej piszę wieczorami). Po to, żeby - jak już to porzucę kolejny raz - móc powspominać żyćko już nie nastolatki czy studentki, a takie jakie prowadzę jako 36letnia singielka. Pracująca w dużej firmie, kadra zarządzająca średniego szczebla, samodzielna, z kotem (a jakże! 🙈). Identyfikująca się jako weganka - choć prawda nie jest jak zwykle zero-jedynkowa: 80% vegan + 20% vegetarian 💁.

Na razie tyle o mnie. Będzie więcej - także po to, że sama chcę coś podsumować 😇.