wtorek, 8 kwietnia 2025

Gosza i dieta - to nie może się udać!

Tytułowe zdanie doskonale oddaje moje dotychczasowe podejście do diet. Dawno temu myślałam, że co to za problem trzymać dietę, że ludzie, którym się nie udaje mają wymówki. Pamiętam jak naiwnie myślałam, że ja to nawet chciałabym przytyć, żeby udowodnić, że się da łatwo schudnąć. Jakaż byłam głupia! 

Otóż schudnąć nie jest ani łatwo, ani przyjemnie. Próbowałam diety pudełkowej - pudło, planów wykupowanych u instagramerek, aplikacji. Podziwiałam swoją koleżankę, która potrafiła bawić się w odmierzanie składników i wyliczanie sobie kalorii. Nie zapomnę ile to godzin spędziłyśmy na rozmowach, że tylko to jej pomaga, a ja wręcz odwrotnie - nie potrafię, nie lubię, nie będę.

Tylko po tym wszystkim co się okazywało? Że nic nie przynosi efektów, nic nie przynosi zmiany. W tym roku poszłam po rozum do głowy i sama się przekonuję (zabieg celowy - czas teraźniejszy niedokonany) - że muszę zmienić podejście. Skoro tyle czasu moje podejście nie powodowało żadnej zmiany - czas zmienić owo podejście. Zakwestionować status quo. Czas ruszyć za sloganem nie ma zmian bez zmian. Nie tylko w odchudzaniu lub szeroko pojętym dbaniu o siebie.

Nie zaprzeczę także, że główna motywacja była zewnętrzna - zalecenie lekarskie - odpracowanie lat złych nawyków żywieniowych odbitych w wynikach badań poprzez opiekę dietetyka oraz dietę z niskim indeksem glikemicznym. Dieta ma być ułożona pode mnie, żadne tam pudełka czy influencerki. A jako, że ja czuję ogromny respekt wobec przełożonych, nauczycieli i zaleceń lekarzy posłusznie zdobyłam się na ten krok. Drugą motywacją, która podbiła tylko pierwszą, było to, że zapisek o wizycie u dietetyka lądował w moich postanowieniach noworocznych rok rocznie od dobrych paru lat 🙈. Początkowo miało to związek z weganizmem, później niestety z przytuleniem sobie 12 kg...

W końcu się zdecydowałam. Poszukiwałam w Poznaniu takiego specjalisty, który zna się na diecie wegańskiej - szkoda mojego czasu i pieniędzy na szarlatanów uważających dietę roślinną za fanaberię i zło. Jeżeli chodzi o wybór to nie umiem jeszcze powiedzieć czy dobrze trafiłam, bo poczułam się jednak już lekko oszukana. Zapytałam wybranej dietetyczki czy ułoży mi taką a taką dietę, czy to obszar jej specjalizacji. Przytaknęła. A w trakcie wizyty dało się słyszeć, że nie ma aż tak dużego rozeznania w produktach wegańskich, dodatkowo sama przyznała, że "jej zdaniem ludzie są mięsożerni" 😶. Jednakże pomimo tych zastrzeżeń ułożona dieta jest w 100% roślinna, więc wywiązała się z zadania.

Ale powyższe dało mi olbrzymie pole do zwątpienia w jej umiejętności, a nawet sens całej operacji. Słyszałam wręcz te głosy w głowie, że bez sensu; że nie dam rady; jak to będzie, że ktoś mi ma mówić, co mam jeść; jak to, że nie będę mogła kupić sobie w sklepie co chcę. Czułam złość i rozczarowanie. Ogromne zwątpienie i zakładałam, że się nie uda.

Potem dostałam dietę i zalecenia. To dopiero była pożywka dla mojego krytyka! I znów, że bez sensu, słabe posiłki, nie dam rady, po co mi to, to się nie uda. I wręcz na głos przekonywałam sama siebie, że co ci szkodzi spróbować, skoro już zapłaciłaś to spróbuj, że wytrzymaj chociaż tydzień, przekonaj się, i tak dalej. Najbardziej pomaga mi powtarzanie sobie niczym mantrę: Twoje dotychczasowe podejście się nie sprawdzało, czas zmienić podejście. Tak - mogę uznać to za mantrę tego roku. Afirmację, która mi przyświeca w 2025.

Bo po tych całych wywodach i przytoczonej historii nie zakończę szybko, bo nie ma tutaj happy-endu. Walka i zmiana trwa, a przekomarzanie się z krytykiem to już moje daily basis. Każdy posiłek, każde planowanie i zakupy to praca, którą muszę sama nad sobą wykonać. Najgorzej jest po weekendach, tj. nienormatywnych wydarzeniach, które zaburzają moją codzienną rutynę. Najpierw były moje urodziny, potem odwiedziny Taty. Praktycznie każde takie wybicie mnie z rytmu potęguję dyskusje z krytykiem i kosztuje mnie niemało zaparcia, żeby próbować jeszcze raz, czasami prawie od początku. 

Schudłam 2, może 3 kilo, i to dorzucam teraz do argumentów przeciwko krytykowi. Czuje się lekko, naprawdę. To nawet śmieszne, ale dokładnie takie określenie przychodzi mi na myśl, jak mam opisać czas spędzony na przestrzeganiu diety. Nawet po dużym objętościowo posiłku nie czuję przejedzenia, choć to akurat zostawia furtkę na dyskusję, że może jednak mogłabym zjeść tego loda wodnego, w końcu to tylko 67 kcal 🙈. Jak widać - bardzo dużo muszę się do siebie nagadać, żeby miało to wszystko wymierne skutki.

Wraz z jadłospisem otrzymałam również zalecenia. Myślę, że najważniejszym jest - i to akurat jest pięknie napisane - posiłki spożywamy przy stole w towarzystwie jedzenia 💙. I to jest CHOLERNIE trudne. Raz, że w pracy najczęściej muszę coś zrobić w trakcie jedzenia. Dwa, że najnormalniej na świecie nie umiem tylko jeść. Wiem jak to brzmi, ale rozumiecie? Zero telefonu, telewizji, gazety, książki... chyba nawet notatek nie powinnam robić, a wtedy mi się mnóstwo rzeczy przypomina, bo tylko siedzę i jem 🙊. A cała racjonalna część mnie wie jak ważne jest to zalecenie, jak brzemienne w skutki, jak zdrowe i prawidłowe. Dla mnie - wyjątkowo trudne. Ale staram się. Najgorzej jest kiedy robię odstępstwa od posiłków z jadłospisu i wtedy to tak sobie wewnętrznie tłumaczę, że skoro diety nie przestrzegam to zaleceń też nie muszę 🙈. Wiem - wstyd. Ale życie. No i walczę z tym, bo sama w sobie ta zasada jest piękna i chcę jej przestrzegać.

Trudno jest mi także nie podjadać pomiędzy posiłkami, szczególnie kiedy robię odstępstwa. 

Ogólnie to zastanawiam się ciągle jak ten 7-dniowy jadłospis ma wypracować moje nowe nawyki żywieniowe. Czy na diecie będę już do śmierci? I ciągle będę mieszać dni z tych 7 do wyboru? Wkrótce chyba się okaże, bo jestem przed wizytą kontrolną. Ale trochę sobie nie wyobrażam wyjść spod opieki dietetyka i czuję wręcz podskakujące jo-jo na sznureczku... Liczę jutro rozwiać te wątpliwości.

Ale przejdźmy teraz do clou programu, czyli jadłospisu samego w sobie. Specjalnie zależało mi dzisiaj spisać te pare zdań, żebym miała czym podeprzeć rozmowę na kontrolnej konsultacji. Już napisałam, że czuję się dobrze, lekko i raczej przyjemnie. Są posiłki, które są pyszne: wrap z gyrosem, budyń z awokado i z kaszy jaglanej, kaszotto z burakiem. Ale są też zupełnie niestrzelone smaki: pad thai z porem, sałatka z tofu, czy warzywa na patelnię z brązowym ryżem, którymi z kolei zupełnie się nie najadam. Dieta w mojej opinii jest również nierówna: jednego dnia mam cieniutką owsiankę raptem z żurawiną, a następnego ładuję do owsianki i żurawinę, i otręby, i maliny, i amarantus ekspandowany, a na na koniec jeszcze banana! Są dni kiedy posiłki słodkie przeplatane są słonymi (i to mi bardziej odpowiada) i dni, że 3 na 5 posiłków to słodkości. 

Doceniam bardzo szybkość przygotowania wszystkich dań z menu - bez cienia naciągania dodam, że większość robi się do pół godziny, przez co nawet po powrocie z pracy mogę przygotować sobie obiad. Kolejnym plusem są posiłki, których posiłkiem do tej pory bym nie nazwała: owoce (w fajnej ilości), wafle ryżowe z dżemem, wafle w czekoladzie czy ciasteczka belvita. Bo to takie proste mieć i zjeść. I nie musieć gotować wszystkich 5 posiłków. To bardzo miłe i pozytywne zaskoczenie, szczególnie w porównaniu do internetowych diet.

Martwię się jednak o podejście do weganizmu i skład jadłospisu pod kątem białka - mi tego jest tam za mało. I nie mówię, że jestem team białko wszędzie i do wszystkiego!, ale te - przywołane już - warzywa na patelnię lub pieczone warzywa na kolację bez żadnych roślin strączkowych... no mi to logicznie nie leży. Mleko tylko migdałowe, jak część menu widzę w sojowym (i już białeczka byłoby ciut więcej, ale też fakt, że migdałowe podałam jako ulubione). Podobnie jak owsianka przeplatana komosanką, przeplatana koktajlem. Aż się prosi o jakieś placuszki, może gofry lub - oł yeah - tofucznicę!

Potrzebuję zamiennika mlek oraz orzechów, bo bardzo fajnie, że prawie codziennie są w menu migdały, ale moja bakaliowa szafka aż się prosi, żeby wyjadać z niej też inne zapasy. Zastanawiają mnie małe ilości warzyw np. do kanapek. Poruszę to w rozmowie. Wafle ryżowe w czekoladzie mi się przejadły. Wolałabym zdrowsze zamienniki niż plastry Violife i możliwość testowania wegańskich nowości rynkowych 😉. To już takie mocno życzeniowe, wiem, ale kto mi zabroni mieć marzenia 😁.

Posiłki i wagi (na chlebie trochę oszukuję i jem więcej 🙈) wpisuję dodatkowo do Fitatu. Dietetyczka nie podawała kaloryczności ułożonego jadłospisu, ale z apki wiem, że to około 1500 kcal. Więc nie dziwię się, że chudnę 👀. 

Zdjęcia wrzucę na instagrama - konto Wegoszka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz