Dziś obudziłam się z dość przyjemnego, nawet wzruszającego snu, o podróży do Stanów Zjednoczonych. Taki dosłownie american dream. A jak się obudziłam i podsumowałam ten sen oraz dzień, który właśnie powoli mija, uświadomiłam sobie, że mija rok od startu mojej wycieczki życia - do Kalifornii, do Ameryki.
Pokolenie millennialsów ma to coś, że czujemy w sobie ogromną słabość do Stanów. Nie jestem wyjątkiem, raczej wyjątkami są ci, którzy tego uczucia nie podzielają. Ale głównie w moich kręgach USA jawią się jako kraj wymarzony do życia, do zobaczenia, do podróżowania, do spróbowania. Całkowicie się z tym zgadzam. To chyba sprawka słodkich lat 90., ale myślę, że socjologowie lepiej by się o tym wypowiedzieli.
Zostałam kiedyś zapytana, gdzie chciałabym pojechać tak najbardziej? Zostałam także poproszona o szybką odpowiedź i jakoś tak wyszło, że podałam wówczas w odpowiedzi Arubę. Do dziś nawet nie do końca wiem gdzie leży Aruba lub z czego słynie szczególnie (myślałam, że z plaży ze świnkami, ale to okazały się być Bahamy). To pytanie zostało ze mną jakiś czas i długo - świadomie i mniej świadomie - rozmyślałam, że gdzie tak naprawdę chciałabym pojechać. Ale tak naprawdę, naprawdę. Okazało się, że tylko jeden kierunek porusza mnie tak dogłębnie. I są to Stany Zjednoczone.
Magia kina, sława amerykańskiego snu i Kanion Kolorado to powody stojące za tym wewnętrznym azymutem na Zachód. I stało się, że rok temu o tej porze (plus minus, bo nie jestem dobra w matematykę zmian stref czasowych) stawiałam swoją stopę na amerykańskiej ziemi. Ostatecznie nigdzie nie opisałam swoich wrażeń, nie zrobiłam pamiątkowego albumu ze zdjęciami (zawsze po podróżach mam w planach btw), ale po roku przyszedł czas uporządkować trochę myśli. Jak zwykle - dla siebie samej.
Mówię o tym jak o podróży życia, choć znaleźli by się i tacy, którzy użycie słowa podróż w tym wypadku by wyśmiali. Może i na słowo podróż to nie zasługuje, bo była to najprostsza wycieczka zorganizowana wykupiona w Rainbow. Zarezerwowana pół roku wcześniej jako mój własny prezent na przełomowy dla mnie rok - 35. rok życia, a wyjazd planowany w bliskich okolicach urodzin. A bo te 35 miało być przełomowe, wyszło inaczej i bardziej przełomowy jest obecny rok, ale nie o tym jest akurat ten dzisiejszy post 😉.
Wycieczka California Dreams zahaczająca o 3 stany: tytułową Kalifornię, Nevadę i Arizonę. Borze szumiący, wzruszam się teraz na samo wspomnienie tych wszystkich przeżyć, widoków, doświadczeń, które to wniosło w moje życie. Ogrom miast, monumentalizm przyrody i widoków, oraz nadzieja na rozczarowanie. Zabawne, prawda? Zawierałam to na pocztówkach z podróży - że liczyłam bardzo na to, że się rozczaruję, bo wtedy nie będę już marzyć o podróżach za ocean. I co? Niestety - wiadomo - nie wyszło do końca.
Nie rozczarowało mnie nic, może oprócz tego, że nastawiłam się wręcz na apokalipsę bezdomnych, a jakoś się pochowali i nie uderzyło to we mnie tak, jak wcześniej oglądane dzielnice bezdomnych na YT. Totalnie wszystko wyglądało tak, jak sobie wyobrażałam Ameryką, jak widziałam na filmach, serialach i programach. Skrzynki na listy jak z Forresta Gumpa, plaże jak z Słonecznego Patrolu, wykłócające się Afroamerykanki jak z Hardkorowego Lombardu. Do tego ta przestrzeń... ogrom przestrzeni. Proste drogi pomiędzy niczym, widok horyzontu tak odległy, że mam wrażenie niespotykany nigdzie indziej. Oraz majestat przyrody, nieporównywalny z niczym innym. Przyroda też, to coś, co poruszyło mnie najmocniej. Jeżeli wrócę do Stanów, bo - uważaj o czym marzysz - rozczarowanie przyszło do mnie, choć później, to na wycieczkę po parkach narodowych. Mam już upatrzoną 😎.
W dniu takich wspomnień jak dzisiaj, nie mogłabym nie oddać akapitu mojemu na tą chwilę ukochanemu miastu na Ziemi. To była miłość od pierwszego wejrzenia, to jest moje miejsce na ziemi dla jakieś wersji mojego wcielenia, to zachwyt, wzruszenie, podziw, ekscytacja. To San Francisco 💖. Wjechaliśmy do miasta przez most Golden Gate i to wspomnienie, przy akompaniamencie Scota McKenzie (pilotka miała wyczucie) do teraz wywołuje u mnie ciarki i gotowość do popłakania się od razu. To wzruszenie towarzyszyło mi wtedy, tam na miejscu, jak i teraz, jak przy prawie każdym wspomnieniu tego konkretnego momentu. Nawet nie wiem z czego to wynika, ale chyba z tego niesamowitego, niepojętego szczęścia, że ja, taka sobie Gosia-Jakaś, mogłam na własne oczy to wszystko zobaczyć, być tam, i jechać przez Golden Gate, który dodatkowo nie skrył się za mgłą, słuchając jakże epickich nut If you're going to San Fran-cisco... Kocham San Franciso. Nie znam go przecież, byłam tam raptem dobę, ale je kocham i zawsze będę kochać.
Wzruszałam się podczas tej wycieczki jeszcze parę razy, ale nic nie działa do teraz na mnie tak, jak połączenie tego wspomnienia, widoku i tej piosenki. Ale oprócz, totalnie nie mogę zapomnieć o locie helikopterem i Kanionie Kolorado, choć to co widziałam to dosłownie mikro-wycinek. Dolina Śmierci, zaskakująca zmienność pogody, porywisty wiatr, burza piaskowa, a parę godzin i parędziesiąt kilometrów dalej burza śnieżna - to zostanie z człowiekiem na zawsze. Wyjątkowo czyste Las Vegas, co po takim ruchliwym mieście grzechu bym się nie spodziewała...
Och! Chyba wrócę jeszcze do zachwytów, bo mam ich w głowie jeszcze kilka. A potem czas na rozczarowanie, które przyszło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz